Выбрать главу

Wyrok był sprawiedliwy: wyprawa badawcza na pogranicze jądra Galaktyki. Być może znajdą tam Starsze Gatunki, które musiały przecież gdzieś mieszkać; być może przywiozą stamtąd wiedzę i mądrość, które wyleczą człowieka z wrodzonego szaleństwa. No cóż, nic takiego się nie wydarzyło, ale sama podróż była osiągnięciem wystarczającym, by „Złoty Lotnik” mógł odzyskać honor. Z pewnością wszyscy ówcześni członkowie Rady obrócili się już w proch. Niemniej ich potomkowie…

Jong zatrzymał się w pół kroku. Jego krzyk odbił się echem od skał.

— Co to? Kto wołał? Coś się stało?

Pytania wylatywały z jego bransolety niczym podenerwowane pszczoły.

Pochylił się nad małą kupką kamieni i dotknął jej palcami, które nie chciały się uspokoić.

— To ociosany krzemień — wydyszał. — Łuski, złamane groty włóczni… obrobione drewno… coś…

Rozgrzebał piasek. Słońce padło na kawałek metalu, któremu w prymitywny sposób nadano kształt sztyletu. Z pewnością uformowano go z jakiegoś odpornego na starzenie stopu, który pochodził z miasta. Dawno temu, ponieważ sztylet był tak zużyty, że w końcu się złamał. Jong przykucnął nad pozostałościami, gadając coś od rzeczy.

Wkrótce przez jego słowa przebił się niższy głos Monsa:

— Mam następne znalezisko! Zwierzęca czaszka, z pewnością rozszczepiona ostrym kamieniem, rzemień… chwileczkę, chwileczkę, widzę coś, co wyrzeźbiono w tym bloku, być może symbol…

Nagle jego głos przeszedł w ryk bólu, a potem w dziwny, zdławiony bulgot, który po chwili umilkł.

Jong wyprostował się gwałtownie. Z komunikatora dobiegały pytania Neriego i Regora, zignorował je jednak. Nie było czasu na trwogę. Włączył kompas energetyczny. Każda z bransolet emitowała poza falą nośną również charakterystyczną częstotliwość, która umożliwiała lokalizację, i… Igła zawirowała gwałtownie. Jong wolną dłonią wyciągnął fulgurator i pobiegł we wskazanym kierunku, przeskakując skały.

Gdy wydostał się na wolną przestrzeń, wiatr uderzył go z całą siłą w twarz. Przez chwilę słyszał przebijający się przez jego świst ton rogu, głośniejszy niż kiedykolwiek dotąd. Dobiegał zza klifów. Przypomniał sobie mimochodem, że pewnego dnia na jednym z pogranicznych światów widział, jak grupa myśliwych ścigała zwierzę, które płakało podczas ucieczki. Wódz uniósł wówczas do ust zakrzywioną trąbkę i zagrał na niej taki właśnie ton.

Dźwięk wybrzmiał. Jong omiótł wzrokiem plażę. W oddali ujrzał kilka postaci, które wyłoniły się ze skupiska głazów. Dwie z nich dźwigały ludzkie ciało. Wrzasnął głośno i popędził sprintem w tamtą stronę, żeby przeciąć im drogę. Kompas wypadł mu z dłoni.

Obcy zatrzymali się na jego widok. Gdy Jong się zbliżył, zauważył, że niesione przez nich ciało jest ciałem Monsa Rainarta. Zwisał z ich rąk, makabrycznie bezwładny. Z pleców i piersi kapała mu krew.

Jong przeniósł spojrzenie na sześciu morderców. Byli przerażająco podobni do ludzi, jakieś pół metra wyżsi od niego. Potężne mięśnie uwydatniały się pod nagą, białą skórą, która była całkowicie pozbawiona włosów. Palce długich stóp i dłoni łączyły błony pławne. Mieli wielkie płetwy na plecach, a mniejsze na piętach, łokciach oraz kopulastych czaszkach. Ich twarze były kościste, oczy wielkie i głęboko osadzone, a zewnętrznych uszu nie mieli. Ze ściągniętego nosa do ust opadał płatek skóry. Dwaj nieśli drewniane włócznie z krzemiennymi grotami, dwaj wykute z metalu trójzęby — ostrza jednego z nich lśniły wilgotną czerwienią — a u pasów tych, którzy taszczyli ciało, wisiały noże.

— Stać! — wrzasnął Jong. — Zostawcie go!

Zatrzymał się w niewielkiej odległości i zagroził Obcym bronią. Największy z nich wydał z siebie basowe szczeknięcie, po czym ruszył ku Jongowi, unosząc trójząb. Młodzieniec cofnął się o krok. Cokolwiek uczynili, nie chciał…

Nagle zalśniła wiązka energetyczna, której towarzyszył grom. Obcy dźwigający Monsa za ramiona zgiął się wpół, osunął na kolana i runął na piasek. Krew płynąca z dziury wypalonej w jego piersi zmieszała się z krwią astronauty, tak samo karmazynową jak ona.

Wszyscy odwrócili się błyskawicznie. Na drugim końcu plaży pojawił się Neri Avelair. Jego fulgurator przemówił po raz drugi. Migotliwy blask wiązki odbijał się w mokrym piasku. Strzał chybił, lecz wiązka stopiła kwarc u stóp istot, opryskując je rozpalonymi kropelkami.

Wódz zamachał trójzębem i krzyknął coś. Obcy poczłapali w stronę wody. Ten z nich, który trzymał Monsa za kostki, nie zamierzał go puścić. Głowa i ramiona ciągniętego po plaży ciała podskakiwały groteskowo. Neri strzelił po raz trzeci, lecz biegł zbyt szybko i znowu chybił. Palec Jonga nadal spoczywał nieruchomo na spuście.

Pięciu olbrzymów weszło w wody zatoki. Jej dno szybko opadało i już po minucie mogli zanurkować pod powierzchnię. Neri dobiegł do Jonga, strzelając raz za razem, aż z wiatrem popłynął obłok pary. Po policzkach mężczyzny spływały łzy.

— Dlaczego ich nie zabiłeś, ty sukinsynu?! — krzyczał. — Mogłeś z łatwością załatwić wszystkich!

— No, nie wiem.

Jong przyjrzał się broni, która nagle wydała mu się dziwnie ciężka.

— Utopili Monsa!

— Nie… on już nie żył. Widziałem to. Na pewno przebili mu serce. Pewnie zastawili na niego zasadzkę między tymi skałami…

— M… m… może i tak. Ale jego ciało, niech cię diabli, mogliśmy uratować chociaż ciało! Neri przeszył płetwiastego trupa wiązką energii w geście bezmyślnej złości.

— Przestań — rozkazał Regor. Opadł na ziemię, dysząc ciężko.

Jong zauważył, że we włosach dowódcy pojawiły się pasemka siwizny. Myśl, że nawet nieugiętego Regora Lannisa porwała fala lat, wzbudziła w nim litość i grozę.

O czym ja myślę? Zabili Monsa. Brata Soryi.

Neri schował fulgurator do kabury, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się.

Po dłuższej chwili Regor otrząsnął się, wstał i ponownie ukląkł nad martwym pły-waczem, by mu się lepiej przyjrzeć.

— A więc są tutaj tubylcy — mruknął. — Koloniści na pewno nic o nich nie wiedzieli. Albo może nie docenili możliwości dzikusów. Przesunął dłońmi po bezwłosej skórze.

— Jest jeszcze ciepły — stwierdził, mówiąc właściwie do siebie. — Oddycha powietrzem. To z pewnością prawdziwy ssak, aczkolwiek u tego samca nie widzimy szczątkowych sutków. Na palcach ma paznokcie, nawet jeśli zrobiły się grube i ostre jak pazury. — Odsunął wargi trupa, by przyjrzeć się zębom. — To zapewne wszystko-żerca przekształcający się w drapieżnika. Trzonowce nadal ma stosunkowo płaskie, ale pozostałe zęby są większe od naszych i do tego dość ostre. — Spojrzał w martwe oczy. — Wzrok typu ludzkiego, choć zapewne mniej wyostrzony. Pod wodą nie widzi się na zbyt dużą odległość. Będą potrzebne szczegółowe badania, by określić krzywą wrażliwości na kolory, jeżeli tubylcy w ogóle je rozróżniają. Nie wspominając już o innych przystosowaniach. Przypuszczam, że wytrzymują pod wodą wiele minut, choć z pewnością nie tak długo jak walenie. Nie oddalili się jeszcze tak bardzo od swych lądowych przodków. Świadczą o tym płetwy. Z pewnością ułatwiają pływanie, ale nie osiągnęły jeszcze rozmiarów ani kształtu, które zapewniłyby im wysoką wydajność.