Выбрать главу

— Jak możesz bawić się w takie spekulacje, kiedy oni uciekają z ciałem Monsa? -wykrztusił Neri. Regor wstał i spróbował roztargnionym gestem strzepać piasek z ubrania.

— No tak — mruknął. Wykrzywił twarz i zamrugał kilka razy. — Oczywiście, musimy coś w tej sprawie zrobić. — Spojrzał na niebo. Przesłaniały je niezliczone skrzydła. Morskie ptactwo zobaczyło mięso i krążyło bezczelnie blisko. Chór ptasich pisków zagłuszał szum wiatru. — Wracajmy do promu. Zabierzemy to ścierwo, żeby zbadali je uczeni.

Neri przeklinał w myślach, podniósł jednak trupa za jeden koniec. Jong złapał za drugi. Ciężar wydawał się monstrualny i rósł w miarę, jak zbliżali się do urwiska. Oddychali chrapliwie. Pot przylepiał im koszule do ciał.

Jong przyjrzał się brzydkiej fizjonomii zabitego. Bez względu na śmierć Monsa — och, nigdy już nie usłyszy jego głośnego śmiechu, nie zagra z nim w szachy, nie wychyli kielicha ani nie stanie obok niego na wibrującym pokładzie! — zadawał sobie pytanie, czy gdzieś w oceanie mieszka kobieta, która uważała tę twarz za piękną.

— Nie zrobiliśmy im nic złego — wysapał Neri w przerwie między wysilonymi oddechami.

— Nie możesz… oskarżać jadowitego węża… ani drapieżnika… jeśli podejdziesz do nich zbyt blisko — sprzeciwił się Jong.

— Ale to nie są bezrozumne zwierzęta! Spójrz na puszkę mózgową. I na nóż. — Neri przerwał, by zaczerpnąć tchu, i kontynuował wściekłą tyradę: — Często już mieliśmy do czynienia z nieludźmi. Nieraz nawet z nimi walczyliśmy. Wszyscy oni mieli jednak powód do walki. Może i niesłuszny, ale zawsze powód. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś bez żadnej prowokacji zaatakował zupełnie obce istoty.

— Być może wcale nie byliśmy obcy — zasugerował Regor.

— Co takiego?

Neri odwrócił głowę i spojrzał na starszego mężczyznę.

Regor wzruszył ramionami.

— Umieszczono tu ludzką kolonię. Wygląda na to, że tubylcy zniszczyli ją doszczętnie. Przypuszczam, że mieli wówczas jakiś powód. A tradycja mogła przetrwać.

Przez dziesięć tysięcy lat albo i dłużej? — zadał sobie pytanie wstrząśnięty Jong. Jakich okropności dopuścił się wobec nich nasz gatunek, jeśli nie potrafili o nich zapomnieć przez tak wiele tysiącleci?

Spróbował sobie wyobrazić, co mogło się zdarzyć, nie znalazł jednak w tej wizji rzeczywistości, ale jedynie suchą i raczej wątłą logikę. Tę kolonię zapewne założyła cywilizacja, która była spadkobierczynią Imperium Gwiezdnego. Prawdopodobnie ona również z czasem upadła. Osadnicy przypuszczalnie nie posiadali własnych gwiazdolotów. Dalej położonym światom łatwiej było polegać na Familii, która zapewniała zaopatrzenie w nieliczne towary. W ich bibliotekach często brakowało danych potrzebnych do budowy statku, nie wypracowywali też ekonomicznej nadwyżki, która pozwoliłaby na ponowne przeprowadzenie niezbędnych badań.

Kolonię pozostawiono więc samej sobie. Później, jeżeli nastąpił tu epizod szczególnie gwałtownego antyfamilizmu, kupcy mogli przestać ją odwiedzać. Niewykluczone nawet, że wszelkie wzmianki o jej istnieniu przepadły. Albo Familia wymarła, ale tej możliwości wolimy nie rozważać, pomyślał. Planeta popadła w izolację.

Powierzchnia lądu była tu mała, nie istniała więc możliwość utrzymania wielkiej populacji, nawet jeśli większość żywności i surowców czerpano z morza. Mimo to mieszkańcom powinno było się udać zachować maszynową kulturę. Ich społeczeństwo z pewnością skostniało, ale statyczne cywilizacje mogą trwać bez końca.

Chyba że zetrą się z pełnymi wigoru barbarzyńcami, zorganizowanymi w milionowe hordy… Czy jednak była to prawdziwa odpowiedź? Jak miasto władające energią atomową mogło zostać podbite przez neolitycznych łowców?

Atak od wewnątrz? Jednoczesny bunt wszystkich tubylczych niewolników? Jong spojrzał w twarz zabitego. Jego zęby lśniły.

Może i mam źle w głowie. Może te istoty mordują po prostu dla przyjemności, jak łasice.

Wspięli się na urwisko i wrócili do promu. Jong ucieszył się, gdy ich zdobycz zniknęła w lodówce. Potem jednak nadeszła chwila, gdy musieli wysłać meldunek na „Złotego Lotnika”.

— Ja zawiadomię rodzinę — oznajmił bardzo cicho kapitan Ilma-ray.

Ale i tak będę musiał opowiedzieć Soryi, jak wyglądał, pomyślał Jong. Narosła w nim determinacja. Odzyskamy ciało. Mons będzie miał familijny pogrzeb. Dłonie tych, którzy go kochali, skierują go na orbitę wiodącą w słońce.

Nie musiał artykułować tej myśli, nawet przed samym sobą. Jedność Familii sięgała poza wrota śmierci. Ilmaray zapytał Rego-ra tylko o to, czy jego zdaniem jest szansa.

   — Tak, pod warunkiem, że zaczniemy natychmiast — padła odpowiedź. — Dno opada tu szybko, ale nie poniżej jakichś trzydziestu metrów. Za wejściem do zatoki ciągnie się płasko przez dość długi odcinek, dalej niż sięgnęły nasze sondy akustyczne, kiedy tamtędy przelatywaliśmy. Wątpię, by pływacze mogli się poruszać wystarczająco prędko, żeby udało się im wymknąć, nim dotrą na głębokość, na której nukleoskop nie będzie już w stanie wykryć elektronicznego sprzętu Monsa.

— Świetnie. Ale nie podejmujcie żadnego ryzyka. I tak mamy niewiele do przekazania przyszłości — stwierdził ponurym tonem Ilmaray. — Skieruję do stratosfery prom wyposażony w ekrany powiększające o dużej mocy, żeby obserwować okolicę. Niech szczęście wam sprzyja.

— I wszystkim naszym statkom — dokończył tradycyjną formułę Regor.

— Niech jeden z was założy skafander i przygotuje się do zejścia na dół — rzucił przez ramię, podczas gdy jego palce poruszały się po tablicy rozdzielczej, unosząc prom w powietrze. — Drugi niech zajmie się nukleoskopem i opuści kolegę, gdy tylko znajdziemy to, czego szukamy.

— Ja pójdę — odezwali się jednocześnie Jong i Neri. Wymienili spojrzenia. W oczach starszego mężczyzny pełno było złości.

— Proszę — błagał go Jong. — Może i powinienem ich zastrzelić, kiedy zobaczyłem, co zrobili Monsowi. Nie wiem. Ale tego nie uczyniłem. Pozwól mi chociaż przynieść jego ciało, dobrze?

Neri przyglądał mu się jeszcze przez blisko minutę, nim wreszcie skinął głową.

Prom leciał powoli zygzakiem nad zatoką, a Jong wciskał się w skafander. Ubiór funkcjonował pod wodą równie sprawnie jak w próżni. Młodzieniec obwiązał sobie linę wokół pasa, a jej drugi koniec przytwierdził do małej wciągarki przy śluzie dla załogi. Metalowe nici wplecione w plastik umożliwiały prowadzenie rozmów telefonicznych. Zarzucił sobie na ramię worek, w który miał włożyć, no cóż, obiekt poszukiwań. Miał nadzieję, że nie będzie potrzebował miotacza pocisków, umocowanego przy biodrze.

— Tam!

Jong poderwał się gwałtownie na krzyk Neriego. Regor zatrzymał statek w powietrzu, parę metrów nad powierzchnią i około trzech kilometrów od brzegu.

— Jesteś pewien? — zapytał.

— Absolutnie. Nie porusza się. Pewnie porzucili go, żeby móc szybciej uciekać, kiedy zobaczyli, że nadlatujemy.

Jong zamknął szczelnie hełm. Zewnętrzne hałasy ucichły. W ciszy, która nastała, słyszał własny oddech i tętno, a także coś innego — jakiś wewnętrzny odgłos, zbłąkany impuls nerwowy bądź produkt czystej wyobraźni — myśliwski róg, odległy i pełen triumfu.

Śluza otworzyła się i otwór wypełniło niebo. Jong podszedł do krawędzi i omal go nie oślepił odbijający się od niewielkich fal blask słońca. Jasność sięgała aż po horyzont. Zsunął się w dół. Lina rozwinęła się i zamknęły się nad nim wody. Zanurzył się w morzu.