Zewsząd otoczyła go chłodna zieleń, nakryta złocistym dachem słonecznego blasku. Nawet przez pancerny skafander wyczuwał najrozmaitsze wibracje. W morzu pełno było życia i ruchu. Obok przemknęła para niewiarygodnie wdzięcznych ryb. Na chwilę nawiedziła go heretycka myśl. Zastanawiał się, czy Mons nie wolałby zostać tutaj, ukołysany do snu aż po koniec świata.
Przestań! — skarcił sam siebie i skierował wzrok w dół. Pod nim „ rozciągała się ciemność. Włączył potężny reflektor, który miał -u pasa.
Światło rozpraszało się na unoszących się w wodzie drobinach. Czuł się jak w oświetlonej jaskini. Obok niego przepływały kolejne . ryby. Ich łuski lśniły niczym klejnoty. Miał wrażenie, że dostrzega już dno, biały piasek i skalne wyniosłości, na których skupiły się . wielobarwne koraloidy, wyrastające ku słońcu. Nagle pojawił się” pływacz.
Zbliżył się ostrożnie do granicy światła i zatrzymał. W lewej dłoni trzymał trójząb, być może ten sam, którym zabito Monsa. W pierwszej chwili przymrużył powieki, oślepiony blaskiem, po czym spojrzał spokojnie na świetlistego człowieka z metalu. Gdy Jong opuszczał się ku płaszczyźnie dna, pływacz podążał za nim, poruszając płetwami stóp i wolnej dłoni z wdziękiem węża.
Jong zaczerpnął głośno tchu i wyszarpnął miotacz pocisków.
— Co się stało? — usłyszał w słuchawkach głos Neriego. Młodzieniec przełknął ślinę.
— Nic — odpowiedział, nie wiedząc dlaczego. — Opuść mnie niżej.
Pływacz zbliżył się nieco. Mięśnie miał napięte, a usta otwarte, jakby był gotowy gryźć, głęboko osadzone oczy wyrażały jednak spokój. Jong odwzajemnił jego spojrzenie i obaj skierowali się w dół.
Nie boi się mnie, pomyślał chłopak. Albo opanował strach, mimo że widział na plaży, co potrafimy zrobić.
Uderzenie o dno przeszyło bólem podeszwy jego stóp.
— Jestem na miejscu — zameldował mechanicznie. — Popuść mi trochę liny i… Och!
Krew odpłynęła mu nagle z głowy, jakby rozszczepiło ją uderzenie topora. Zachwiał się na nogach, podtrzymywany tylko przez wodę. Czaszkę wypełniły mu grom, wicher i dźwięk rogu.
— Jong! — wołał nieskończenie odległy Neri. — Coś się stało, wiem, że coś się stało, odpowiedz mi, na miłość Familii!
Pływacz również opadł na dno i stanął po drugiej stronie tego, co zostało z Monsa Rainarta, trzymając trójząb pionowo.
Jong wycelował w niego broń.
— Mogę cię naszpikować metalem — usłyszał własny jęk. — Mogę cię pokroić na kawałki, tak jak wy… wy…
Pływacz zadrżał (czyżby głos jakoś do niego dotarł?), pozostał jednak na miejscu. Uniósł powoli trójząb, wskazując nim niewidoczne słońce. Okręcił go płynnym ruchem, wbił w piasek i puścił. Potem odwrócił się plecami i odpłynął, uderzając potężnymi nogami.
W Jongu eksplodowało zrozumienie. Stał znieruchomiały przez tak wiele sekund, że wydawały się latami, stuleciem.
Przez ciszę przebiły się słowa Regora.
— Przygotuj mój skafander. Idę po niego.
— Nic mi nie jest — zdołał powiedzieć. — Znalazłem Monsa. Zebrał, co mógł. Nie było tego wiele.
— Podnieście mnie — rzucił.
Dopiero gdy wynurzył się z wody i wszedł do środka przez śluzę, poczuł, jak wielki ciężar dźwiga. Rzucił na podłogę worek i trójząb, po czym uklęknął obok nich. Z pancernego skafandra spływała woda.
Drzwi się zamknęły. Prom wzbił się w górę. Na wysokości kilometra Regor zablokował urządzenia sterujące i przeszedł na rufę, do pozostałych. Jong zdjął właśnie hełm, a Neri otworzył worek.
Głowa Monsa wytoczyła się z niego, podskakując. Neri stłumił krzyk. Regor zatoczył się do tyłu.
— Zjedli go — wychrypiał. — Pokroili go na kawałki, a potem zeżarli. Zgadza się? Wziął się w garść, podszedł do bulaja i wyjrzał na zewnątrz, mrużąc powieki.
— Widziałem, jak jeden z nich się wynurzył, na chwilę przed tobą — wycedził przez zęby. Po bruzdach jego policzków spływał pot… a może to były łzy? — Możemy go dorwać. Prom ma działko.
-Nie…
Jong spróbował wstać, lecz zabrakło mu sił.
Rozległ się brzęk radia. Regor podbiegł do fotela pilota, rzucił się na niego i szybkim ruchem przestawił urządzenie na odbiór. Neri zacisnął wargi, podniósł głowę i położył ją na worku.
— Mons, Mons, zapłacą za to — zapewnił. Statek wypełnił się głosem kapitana Ilmaraya.
— Właśnie otrzymaliśmy komunikat z promu obserwacyjnego. Nie dotarł jeszcze na wyznaczone miejsce, lecz na ekranach widać już całą hordę pływaczy… nie, to kilka odrębnych stad, są ogromne, na pewno składają się z tysięcy osobników… wszystkie zmierzają ku wyspie, na której przebywacie. Przy takim tempie powinni tam przybyć za parę dni.
Oszołomiony Regor potrząsnął głową.
— Skąd wiedzą?
— Nie wiedzą — wymamrotał Jong.
Neri zerwał się na nogi z gwałtownością tygrysa.
— To właśnie jest nasza szansa. Będziemy mieli okazję zrzucić na nich parę bomb.
— Nie! — krzyknął Jong. Udało mu się również wstać. W ręku ściskał trójząb. — Dał mi to.
— Co takiego?
Regor odwrócił się, a Neri zesztywniał nagłe. Wewnątrz promu zapadła cisza.
— Na dole — wyjaśnił Jong. — Zobaczył mnie i popłynął za mną na dno. Kiedy zrozumiał, co robię, dał mi to. Swoją broń.
— Po co?
— Na znak pokoju. Po cóż by innego? Neri splunął na pokład.
— Pokój z obrzydliwymi kanibalami?
Jong rozprostował ramiona. Ciężar pancernego skafandra nie wydawał się już niemożliwy do zniesienia.
— Gdybyś zjadł małpę, nie byłbyś kanibalem, prawda? Neri odpowiedział mu obscenicznym słowem, lecz Regor powstrzymał go gestem.
— No cóż, to odrębne gatunki — przyznał zimno pilot. — Zgodnie ze słownikiem masz rację. Ale ci zabójcy są rozumni. Nie zjada się innych myślących istot.
— To się zdarzało — zaprzeczył Jong. — Także wśród ludzi. Często był to akt szacunku albo miłości. Próbowano w ten sposób przejąć część mana drugiej osoby. Tak czy inaczej, skąd mogli wiedzieć, kim jesteśmy? Kiedy pływacz zobaczył, że przybyłem po ciało zabitego, oddał mi swoją broń. Jak inaczej mógł mi powiedzieć, że jest mu przykro i że jesteśmy braćmi? Może, gdy już miał czas przemyśleć sprawę, zrozumiał, że to prawda również w dosłownym sensie. Nie sądzę jednak, by ich tradycje sięgały wstecz aż tak daleko. To wystarczy. Właściwie to nawet lepiej, że przyznał, iż jesteśmy mu bliscy tylko dlatego, że dbamy o naszych zmarłych.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — warknął Neri.
— Chwileczkę. — Regor ścisnął poręcze fotela. — Chyba nie uważasz, że… — zaczął cichym głosem.
— Uważam — przerwał mu Jong. — Kim jeszcze mogliby być? Jak na tych kilku wysepkach mogłyby wyewoluować tak duże ssaki, wyposażone w dłonie i wielki mózg? Jak tubylcy mogliby zniszczyć kolonię dysponującą bronią atomową? Myślałem o buncie niewolników, ale to również nie ma sensu. Kto zawracałby sobie głowę tak wielką liczbą niewolników, mając cybernetyczne maszyny? Nie, pływacze są kolonistami. Żadna inna możliwość nie wchodzi w grę.
— Hę? — mruknął Neri.
— To niewykluczone — dobiegł ich przez pustkę przestrzeni głos Ilmaraya. — Jeśli dobrze to sobie przypominam, homo sapiens rozwinął się z form przypominających, hm, neandertalczyków w ciągu jakichś dziesięciu, dwudziestu tysięcy lat. Zakładając małą liczebność i dryf genetyczny, grupa mogłaby się zdegenerować nawet w krótszym czasie.