Выбрать главу

W gnozie walentyniańskiej upadła Sophia pragnie powrócić do królestwa światłości. Miejscem jej pobytu jest Pathos (gr. cierpienie). Ojciec litujący się nad losem Sophii wysyła Chrystusa by uwolnił ją z Pathosu.

Czy istnieje tu pewna analogia do losów Marii-Magdaleny? Chyba tak, bowiem i Maria-Magdalena przebywa w domu cierpienia, jak można by przetłumaczyć hebrajskie słowo Betania. Chrystus jeden jedyny raz przybywa do Marii (tak jak Chrystus przybył do cierpiącej Sophii) i miejscem tym jest właśnie Betania. Zazwyczaj to Maria-Magdalena podąża za Mistrzem; przychodząc do domu Szymona, idąc za nim aż na szczyt Golgoty. To ona pierwsza biegnie do grobu Chrystusa, a gdy słyszy Jego głos jeszcze musi się odwrócić i postąpić krok naprzód usiłując Go dotknąć. Tylko dwa razy mówi się w Nowym Testamencie o tym, że Chrystus idzie w kierunku Marii-Magdaleny. Za pierwszym razem jest to scena poprzedzająca wskrzeszenie Łazarza w Betanii. Ale wczytując się w tekst można zauważyć, że jednak i tym razem Maria-Magdalena idzie do Mistrza, a miejscem ich spotkania nie jest Betania: Jn. 11.28-31 „… [Marta] przywołała po kryjomu swoją siostrę, mówiąc: Nauczyciel jest i woła cię. Skoro zaś tamta to usłyszała, wstała szybko i udała się do Niego. Jezus zaś nie przybył jeszcze do wsi, lecz był wciąż w tym miejscu, gdzie Marta wyszła Mu na spotkanie”.

W takim razie można uważać, że Chrystus zmierza w kierunku Marii-Magdaleny tylko raz; w scenie uczty w Betanii; Łk. 10.38-40: „W dalszej ich podróży przyszedł [Chrystus] do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu. Miała ona siostrę imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie”. W czasie tej uczty Maria „…obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona”.

Czy rzeczywiście taka symbolika była oczywista dla gnostyków czytających „Ewangelię Marii-Magdaleny”, czy też jest to mój wymysł – zabawa słowami (Pathos, Betania), żonglerka cytatów i analogii.

Zostaje jeszcze zagadka świętej kurtyzany (Marii z Magdali), ubóstwionej ladacznicy (Helena).

24 listopada

W każdy piątek po seminaryjnej analizie, strona za stroną dzieł Rąbana Maura, porzucam fascynujące średniowiecze i przenoszę się za pomocą windy, trzy piętra wyżej do sali 802, w nie mniej ciekawą współczesność. Siadam na parapecie, jeśli się spóźnię szukam wolnego miejsca na podłodze i przez dwie godziny podziwiam apokaliptyczną walkę Prawdy z Kłamstwem, Faktów z ich Interpretacją. Sceną tych zmagań jest cotygodniowe seminarium profesora Alaina Besançona, a ich uczestnikami profesor wraz z grupą swych zwolenników oraz jego przeciwnicy skupieni wokół sowietologa Wladimira Berelowicza. Wszystkie dyskusje dotyczące wojen na Bliskim Wschodzie lub suszy w Afryce są tylko pretekstem do poruszenia kwestii fundamentalnej: czy pierestrojka jest wyłącznie manewrem mającym wzmocnić władzę Gorbaczowa, czy też rzeczywistym końcem komunizmu. Każde posunięcie polityczne Gorbiego jest interpretowane przez grupę prof. Besançona według wykładni: prowokacja, sprytna przemyślana prowokacja. Zwolennicy Berelowicza natomiast twierdzą, że pierestrojka jest końcem prowokacji i wszystko idzie na lepsze oprócz sposobu myślenia besanconowców. Jeśliby ten schemat podziału uprościć, wzbogacając zarazem interpretację spojrzeń rzucanych sobie nawzajem w czasie dyskusji przez adwersarzy, to można by się ośmielić zgadnąć, co uczestnicy seminarium wzajemnie o sobie myślą. Mianowicie grupa Besançona powołując się na fakty polityczne i znakomicie argumentując swe opinie, spogląda na swych seminaryjnych przeciwników z wyrazem wyższości i lekkiej odrazy, posądzając ich o niedoinformowanie, zwiedzenie przez propagandę lub po prostu o kryptobolszewizm. Grupa Berelowicza zaprawiona w bojach dyskusyjnych, komentując te same fakty nadaje im przeciwną interpretację i rzuca spojrzenia w kierunku prof. Besançona oraz jego sympatyków mające wyrażać współczucie, politowanie – ot, ofiary paranoi.

Z tym, że popadamy tu w pewną pułapkę; jeśli rzeczywiście sposób myślenia besanconowców trąci o paranoję to jednak racja jest po ich stronie, bowiem w myśl zasad metodologii używają narzędzia adekwatnego do przedmiotu poznania, a komunizm jest bez wątpienia tworem paranoidalnym.

W Berlinie rozsypuje się Mur, grupa Berelowicza triumfuje: a nie mówiliśmy, komunizm kruszeje, widzicie teraz, że mamy rację. Na co grupa prof. Besançona replikuje: zobaczycie, że przez ten Mur Rosjanie wejdą do Niemiec. Oglądamy właśnie początek dyskretnego neutralizowania i wchłaniania Europy Zachodniej.

Spór toczy się w towarzystwie emerytowanych konsulów, doradców politycznych, renomowanych dziennikarzy oraz kilku studentów o niespotykanie bogatej wyobraźni. Kibicuję jednemu z takich młodzieńców ubarwiając jego fabuły realiami z życia Europy Wschodniej. Ostatnio zasugerował on, że Czarnobyl jest pierwszorzędnie wykorzystaną klęską, gdyż w odpowiednim momencie ZSSR może zaszantażować Europę odblokowaniem zasypanych reaktorów.

Emerytowani konsulowie także opowiadają ciekawe historie, z tym, że nie z przyszłości a z przeszłości, wspominając swą pracę na placówkach. Jeden z konsulów przyjechał niedawno z Zimbabwe, gdzie AIDS jest chorobą tak popularną jak u nas katar jesienią. W opustoszałych wioskach snują się tylko starcy i małe dzieci. Jak wiadomo, nie wynaleziono jeszcze leku na tę chorobę, ale od czego osiągnięcia medycyny ludowej? Otóż pewien szaman wymyślił, że skutecznym sposobem pozbycia się tej choroby jest zgwałcenie białej kobiety. Kiedy kilku chorych spróbowało tej kuracji na ulicach Harare, wszystkie białe kobiety opuściły Zimbabwe. Logicznie myśląc przyszła teraz kolej na białych mężczyzn, bo czemu by nie uznać, że najlepszym lekarstwem na AIDS jest zgwałcenie białego mężczyzny w zastępstwie białej kobiety.

Inna historia miała miejsce w Kongo, gdzie któryś z tamtejszych kacyków po uzyskaniu dyplomu szkoły katolickiej dał się nawrócić na marksizm by zabezpieczyć swą władzę zarówno z prawa jak i z lewa. Niestety jego przyspieszona europeizacja nie spodobała się współplemieńcom. Pewnego dnia szaman zaczął odprawiać jakieś czary i kacyk zniknął, fizycznie zniknął.

Po seminarium idę znów do biblioteki, ale nie ma co przeglądać różnych książek licząc wyłącznie na przypadek. Trzeba działać według metody. Metoda polega na ciągłym myśleniu o jakiejś kwestii. Nawet, gdy się o niej od czasu do czasu zapomina, umysł nasz dalej pracuje nad tym, co mu zadaliśmy i jak bardzo powolny komputer daje w końcu odpowiedź: Jeśli chcesz wiedzieć dlaczego istniało tak łatwe przejście od postaci prostytutki do postaci świętej, pomyśl o kulcie Wielkiej Bogini czczonej w Syrii i Palestynie, czyli tam, gdzie żyły Maria-Magdalena i Helena. Biorę książkę Jamesa o Bogini Matce. W rozdziale o Bliskim Wschodzie znajduję, że już w Epoce Brązu na terenie Palestyny oddawano cześć Wielkiej Bogini. Z zachowanych przekazów wiadomo, że nazywano ją prawdopodobnie Anat, Asherat, Astarte lub Asharoth. W Syrii i Palestynie kult Bogini był zawsze związany z obyczajem świątynnej prostytucji. W Izraelu czczono razem Asherat i Baala – boga płodności. Od czasów gdy kult Jahwe zaczął wypierać kult Baala rytuały uprawiane przez świątynne prostytutki zaczęły powoli zanikać. Ale sam kult przetrwał aż do epoki po Exodusie, mimo wysiłków Jozajasza, który zniszczył apartamenty świątynnych prostytutek praktykujących swe obrządki ku czci Asherat w Świątyni Jerozolimskiej (II Ks. Królewska 23.7). Jeżeli nawet nie akceptowano więcej wynajmowania świątynnych prostytutek, to pieniądze zarobione przez nie składane były ku czci Jahwe (Deut. 23.18).