Starannie dobierał słowa, zanim powiedział:
– W sytuacji, w jakiej się znalazłem, konieczne jest, bym się zaręczył w ciągu trzech dni. Powiedziałem zaręczył, a zaręczyny te mogą potrwać trzy, cztery, może pięć miesięcy. Potem zostaną zerwane i nie może być mowy o prawdziwym małżeństwie z osobą, z którą byłem zaręczony.
Ajanta patrzyła na niego niedowierzająco, a markiz mówił dalej:
– Dlatego potrzebuję pani pomocy, za którą jestem gotów zapłacić tysiąc funtów, gdy zaręczyny zostaną ogłoszone, i następne tysiąc, gdy zostaną zerwane. Wtedy rozstaniemy się jak przyjaciele, wyjaśniając, że oboje doszliśmy do wniosku, iż nie pasujemy do siebie.
– Myślę, że pan zwariował! – wykrzyknęła.
– Proszę panią o pomoc, panno Tiverton.
Ajanta nie patrzyła na niego.
– Odpowiedź brzmi: nie! Ten plan to niedorzeczność! Jestem pewna, że papa byłby ogromnie wstrząśnięty, gdybym udawała, iż pragnę wyjść za mąż, wiedząc przez cały czas, że to się nigdy nie stanie. Na chwilę przerwała, potem dodała z godnością:
– Myślę, panie Stowe, iż powinien pan odejść. Wysłuchałam pana propozycji i odrzuciłam ją. Nie ma sensu mówić o tym dalej.
– Rozumiem – odparł chłodno markiz. – Omyliłem się. Sądziłem, gdy byłem tu wczoraj, że kochasz swą rodzinę, pani, i zechcesz zrobić dla niej, co tylko w twej mocy. Teraz widzę, że byłem w błędzie i mogę tylko prosić o wybaczenie.
Mówiąc to, zrobił krok do przodu, jak gdyby chciał skierować się do drzwi.
– Naprawdę kocham moją rodzinę! – krzyknęła dziewczyna, gdy markiz skończył mówić. – Kocham ich i zrobiłabym dla nich wszystko, ale nie mogę…
– …pomóc im, zarabiając dwa tysiące funtów – zakończył Quintus. – Jeśli to jest miłość, to bardzo samolubna.
– Jak pan śmie mówić tak do mnie! – odparła. – Opiekuję się papą i siostrami…
– I każe pani wyrzec się swemu bratu – przerwał markiz – koni, którymi mógłby jeździć, sportów, jakie chciałby uprawiać, i wszystkich innych przyjemności, jakie oferuje Oxford.
– Lyle jest bardzo szczęśliwy w Oxfordzie – powiedziała gniewnie.
– Ale potrzebuje pieniędzy. Sam również tam studiowałem i wiem, jak drogo to wszystko kosztuje.
Ajanta podeszła do okna i stała, odwrócona do gościa plecami.
Markiz wiedział, że szukała wyjścia, tak jak on to robił poprzedniej nocy, gdy rozwiązanie pojawiło się niczym gwiazda lśniąca na ciemnym niebie. Teraz czekał z uśmiechem na ustach, patrząc na włosy Ajanty lśniące złocistym blaskiem w słońcu, pewien, że postawi na swoim.
– Jak ktokolwiek mógłby uwierzyć… że tak… nagle zapragnął mnie pan… poślubić? – spytała wreszcie Ajanta i wydawało się, że słowa wydostają się z jej ust z wysiłkiem.
– Jeśli spojrzysz w lustro, pani, przekonasz się, że większość ludzi wcale się nie zdziwi – odparł. Ponieważ wypowiedział te słowa suchym, niemal oficjalnym tonem, nie zabrzmiało to jak komplement.
Ajanta odwróciła się.
– Jestem pewna… że papa… w to… nie uwierzy.
– Więc, jeśli nie zechcesz wyznać mu, pani, prawdy – co jak sądzę, byłoby błędem – musisz być dość sprytna, by przekonać go, iż była to miłość od pierwszego wejrzenia.
– Tak właśnie… papa pokochał… mamę.
Powiedziała to niemal szeptem, ale markiz usłyszał.
– To nam wszystko ułatwi – rzekł. – Spotkałem panią wczoraj na lunchu i zrozumiałem, że jesteś tą której szukałem przez całe życie. Jego głos był kpiący.
– Takie rzeczy się zdarzają! – powiedziała ostro dziewczyna. – I nie wolno się panu z tego śmiać.
– Z pewnością nie będę się śmiać, jeśli zgodzi się pani na to, czego pragnę. Prawdę mówiąc, będę bardzo, bardzo wdzięczny.
– Doprawdy, nie sądzę… bym mogła… to zrobić – rzekła bezradnie.
– Zrobisz to, pani, ponieważ rozsądek i rozum podpowie ci, jak wiele zmienią te pieniądze w życiu twych bliskich. A ja zrobię to, gdyż uratuje mnie to z bardzo niezręcznej sytuacji, o której nie mam ochoty rozmawiać.
– I nie będzie pan… źle o mnie… myślał? – spytała.
Nie była już napastliwa, lecz wydawała się młoda i wystraszona, a także bardzo piękna, gdy jej oczy złagodniały.
– Zawsze sądziłem – odparł – że źle jest odrzucać dary bogów, niezależnie od formy, jaką przybiorą. Większość ludzi nazywa to szczęściem, ale pani ojciec, być może, nazwie to manną z nieba.
– Właśnie próbuję sobie… wmówić, że tak to można… nazwać – wyszeptała Ajanta. – A jednocześnie nie mogę… nie czuć, że robię… coś, co jest nie tylko… niegodne, ale i… przerażające.
– Nie ma powodu do lęku – rzekł markiz. – Zaopiekuję się tobą pani, będziesz musiała tylko zgodzić się, by w jutrzejszej „London Gazette” ukazało się zawiadomienie o naszych zaręczynach.
– Jutrzejszej? – powtórzyła Ajanta. – Ale to za prędko!
– Nie dla mnie.
– A co z pana rodziną?
– Potrafię dać sobie radę z moją rodziną. – A pani musi tylko zająć się swoją.
– Nie wiem… co powiedzieć… papie.
Markiz uśmiechnął się.
– Czuję, że potrafi pani sobie z nim poradzić równie dobrze jak ze swą siostrą. Czy mogę przyjąć, że od tej chwili będzie mi pani pomagać, nie próbując się wycofać?
– Jeśli dam słowo, nie złamię go – odparła Ajanta z dumą.
– Więc możemy uznać, że umowa zawarta? – spytał markiz. – Potwierdźmy to uściskiem dłoni.
Mówiąc to wyciągnął rękę, ale Ajanta spojrzała na niego lękliwie.
– Boję się… – rzekła. – Mam wykonać… skok w ciemność i nie wiem, gdzie… mogę wylądować.
– Obiecuję, że będzie to miękkie lądowanie. Zobaczył, jak lekki uśmiech pojawia się na jej ustach. Odpowiedziała:
– Może to być ciernisty krzew lub kępa ostów.
Zaśmiał się.
– Obiecuję, że to się nie zdarzy. Raczej będzie to łoże z puchowym materacem.
Ajanta zaśmiała się cicho, jak gdyby nie mogła się powstrzymać, i podała mu rękę.
Uścisk dłoni markiza był silny i w jakiś dziwny, niezrozumiały dla niej sposób – pokrzepiający. Uwolnił jej dłoń i odezwał się:
– Czy pozwoli mi pani napisać tu notatkę, którą potem mój stajenny zawiezie do Londynu?
– Tak, oczywiście, i sądzę, że najprościej będzie, gdy napisze ją pan na biurku papy, ponieważ wszystkie pióra i papier znajdują się w jego gabinecie.
– Dziękuję.
Pozwolił, by Ajanta wskazywała mu drogę, choć widział już gabinet, gdy przeszukiwał dom.
Usiadł przy biurku, a dziewczyna podeszła znowu do okna, jak gdyby potrzebowała powietrza, wpływającego przez uchylone skrzydło.
– No, teraz muszę to tylko wysłać prosto do „London Gazette” – powiedział – a tak na marginesie, zapomniałem o tym wspomnieć, ale w rzeczywistości jestem markizem Stowe!
Ajanta spojrzała nań ze zdumieniem.
– Markizem… Stowe! – wykrzyknęła. – Więc to pana koń wygrał derby w zeszłym roku.
– Tak, to był Golden Glory.
– Lyle był całkiem pewien, że on musi wygrać, i bardzo się cieszyliśmy, gdy tak się stało.
– Z przyjemnością pokażę go pani. Zapadło milczenie, potem Ajanta odezwała się z wahaniem:
– Czy sugeruje pan, że powinnam odwiedzić pana w pańskim domu?
Markiz, który przyglądał się gęsim piórom, leżącym na biurku, podniósł wzrok i odparł:
– Oczywiście! Chciałbym zabrać panią do Londynu i do rodzinnej siedziby w Buckinghamshire.