Z drugiej strony, kto mógł być pewny, że kelner nie przyjmie kilku złotych gwinei za opisanie damy i dżentelmena, którym usługiwał? Lub że odźwierny nie poplotkuje sobie z sympatycznym nieznajomym, który postawi mu w czasie wolnym od służby kilka kolejek?
Gdybym to ja, a nie lord Burnham, prowadził śledztwo, odniósłbym sukces aż nazbyt łatwo – pomyślał markiz i złorzeczył sobie w duchu, że nie był dość bystry, by zachować ostrożność, szczególnie, że miał do czynienia z zaprzysięgłym wrogiem.
– Co mamy czynić? – spytała lady Burnham. – Czy… możemy coś… zrobić?
– Próbuję coś wymyślić – odparł markiz.
– Ratuj mnie… proszę… ratuj mnie, Quintusie! – błagała. – Wiesz, że kocham cię gorąco… Jesteś najwspanialszym mężczyzną, jakiego spotkałam w życiu. Mimo to… nie mogę zostać napiętnowana jako… rozpustnica!
Przy wypowiadaniu tego słowa głos zamarł jej w gardle, potem ciągnęła dalej z patosem:
– To znaczyłoby, że już nigdy nie dostanę zaproszeń na bale i wieczorki, nie będę mogła pojawić się na… dworze… ani na wyścigach w Ascot.
Jej głos przeszedł w szept, gdy dodała:
– A ty wkrótce znudzisz się mną tak jak innymi kobietami. A wtedy zapragnę… umrzeć! Nie będę miała powodu, by dalej żyć!
Była tak strapiona, że w końcu markiz odwrócił głowę i spojrzał na nią. Mimo że jej twarz była zalana łzami, Leone wyglądała nadal pięknie i markiz rozumiał jej cierpienie.
– Przestań płakać, Leone – powiedział. – Pomyślmy, co możemy zrobić.
– Chcesz powiedzieć, że mamy szansę się… uratować?
– Mam nadzieję, że znajdę sposób na wydostanie się z tego bagna, w które tak głupio wpadliśmy.
– Och, Quintusie! Jeśli to zrobisz… podziękuję ci… z całego serca.
– Co powiedziałaś mężowi, gdy oznajmił, że się z tobą rozwiedzie? – dopytywał się markiz.
– Cały czas mówiłam, że jestem niewinna, że jesteś tylko… przyjacielem, i że nie robiliśmy nic… złego.
– To jasne, że ci nie uwierzył.
– Tak opętała go myśl o zemście, że bezwzględnie chce cię ściągnąć w błoto, jak to określił. „Dam nauczkę temu zmanierowanemu markizowi, który myśli, że jest lepszy od innych!” mówił.
– A co ty na to odpowiedziałaś?
– Powiedziałam: „Jeśli nawet chcesz zaszkodzić markizowi, George, dlaczego miałbyś mnie skrzywdzić? Nie zrobiłam nic… złego”.
– A co on na to?
– Zaśmiał się tylko okropnym, mściwym śmiechem i opuścił pokój.
– Czy widziałaś go jeszcze wczoraj?
Leone Burnham potrząsnęła głową.
– Wyszedł z domu, więc wróciłam do łóżka i płakałam.
Zapadło długie milczenie. Potem markiz odezwał się:
– Mam pomysł, który może się udać.
– Ja – jaki?
Uniosła twarz ku niemu, ale w jej oczach, mokrych od łez, niewiele było nadziei.
Leone należała do tych londyńskich piękności, które pokonywały pozostałe pretendentki do tytułu „Królowej Urody”. Ale w tej chwili wyglądała na załamaną, nieszczęśliwą i godną pożałowania.
Markiz był nadal wyprostowany jak struna, głowę trzymał wysoko, podbródek wysunięty miał wojowniczo, jak gdyby rzucał wyzwanie wrogowi i gotował się do walki na śmierć i życie.
– Sądzę – mówił wolno, jak gdyby myślał na głos – że tylko wtedy przekonamy twego męża, że się omylił, jeśli natychmiast ogłoszę, iż się żenię.
Lady Burnham patrzyła na niego z otwartymi ustami. Potem powiedziała:
– Ależ, Quintusie… nie wiedziałam… że masz zamiar się ożenić. Prawdę mówiąc, zawsze mówiłeś…
– Nie bądź niemądra, Leone – przerwał markiz. – Mówię ci tylko, że jeśli ogłoszę swoje zaręczyny, zanim twój mąż zdąży wystąpić o rozwód, trudniej mu będzie udowodnić, iż w tym samym czasie miałem romans z tobą.
Lady Burnham nie była zbyt inteligentna, więc dopiero po chwili pojęła, co markiz miał na myśli. Gdy zrozumiała to, odparła:
– Oczywiście! Rozumiem, do czego zmierzasz. Mogę powiedzieć, że kiedy się… spotykaliśmy, prosiłeś mnie o… radę, a ja pomagałam ci… wybrać pannę, która byłaby dla ciebie… dobrą żoną.
– No właśnie! – powiedział oschle markiz.
– Ale czy znasz jakąś pannę? A gdybyś nawet znał, nie ma czasu, byś się o nią starał.
Markiz zdawał sobie z tego sprawę.
Znał lorda Burnhama od czasów wspólnej nauki w Eton, wiedział, że jest człowiekiem porywczym, gwałtownym, niepohamowanym i jeśli uzna, iż ma przekonujące dowody zdrady, natychmiast pośpieszy przedstawić swoją sprawę Parlamentowi. Ponieważ Parlament nigdy się nie spieszył z podejmowaniem decyzji, można było mieć nadzieję, że wszystkie czynności wstępne zabrać mogą wiele dni, a nawet tygodni. Przy odrobinie szczęścia, pomyślał markiz, w tym czasie może uda mu się wyplątać z pułapki, w którą wpadli oboje.
Gdy mu na czymś zależało, potrafił wykorzystywać swe niezwykłe talenty i inteligencję. W tej chwili wiedział, iż walczy o zachowanie wszystkiego, co cenił w życiu.
Był bardzo dumny ze swych przodków i zdawał sobie sprawę, iż jako głowa rodziny cieszy się dużym autorytetem u swoich krewnych. Nie mógł sobie wyobrazić nic bardziej poniżającego niż wplątanie w sprawę rozwodową, której szczegóły będą wywlekane przez gazety. Markiz nie tylko ubolewał nad takimi wydarzeniami, ale uważał je za tak wulgarne i godne pogardy, że nawet przez chwilę nie brał pod uwagę możliwości, iż sam może w nich uczestniczyć.
Wzdragał się na samą myśl o tym, co pociąga za sobą proces rozwodowy, a litość przyjaciół wydawała mu się równie trudna do zniesienia jak drwiny i śmiechy wrogów. Czuł, jak jego umysł, niczym człowiek w pułapce, szuka możliwych dróg ucieczki, ale instynkt, który nigdy dotąd nie zawiódł go w potrzebie, podpowiadał mu, że tylko w jeden sposób może uniknąć katastrofy.
Zdawał sobie sprawę, że lady Burnham patrzy na niego z błyskiem nadziei w oczach, niczym dziecko, któremu w ostatniej chwili powiedziano, iż uniknie oczekiwanej kary.
– Kto mógłby… przyjąć twe oświadczyny, nie poprzedzone… długimi zalotami?
Markiz wiedział, że zrozumiała, co próbował jej powiedzieć, i zadawała teraz pytania, które sam sobie stawiał.
– Sądziłem – odparł – że młodym dziewczętom wybierają mężów ojcowie.
– W znakomitych rodach tak się dzieje – zgodziła się lady Burnham. – Papa był zachwycony, gdy George spytał, czy wolno mu się o mnie starać. Jednakże spotkaliśmy się przedtem kilka razy i bardzo wyraźnie okazywał, jakie żywi do mnie uczucia.
– To co innego, przecież jesteś taka piękna – odparł markiz. Powiedział to w taki sposób, że zabrzmiało to jak proste stwierdzenie faktu, a nie komplement.
– Oczywiście, jesteś bardzo ważną osobą – rzekła z zadumą lady Burnham – i pewna jestem, że ojciec każdej debiutantki z zachwytem przyjąłby cię na zięcia.
Markiz wiedział, że jest to prawda. Od kiedy opuścił Eton, wszyscy ambitni rodzice z wielkiego świata zastawiali na niego sidła, schlebiali mu, i starali się o jego względy. Nie tylko pochodził z jednej z najznakomitszych rodzin w Anglii, ale oprócz niezwykłego bogactwa odznaczał się urodą, zdolnościami i uważano go za znakomitego sportowca. Wrogowie, a miał ich niemało, twierdzili, iż był tak wydęty pychą, że nie mógłby zobaczyć czubków swych butów. Mówili, iż jest apodyktyczny, czasem określali go jako tyrana. Nie dostrzegali faktu, że jego duma była w pełni uzasadniona.