Выбрать главу

Wziął zakręt, potem ostro ściągnął konie.

– Zdarzył się wypadek, jaśnie panie – oznajmił nagle siedzący z tyłu stajenny.

– Widzę! – odparł markiz.

Konie szły stępa, posuwając się stopniowo do przodu. Kraksy na drodze były częstym zjawiskiem, ta nie różniła się od innych, jakie widywał. Było jasne, że dyliżans, przeładowany i ciężki, zderzył się z furą, prowadzoną przez wieśniaka, który bez wątpienia zdrzemnął się, pozwalając, by koń szedł bez nadzoru środkiem drogi.

Wypadek musiał zdarzyć się przed chwilą, gdyż konie nadal szarpały się dziko i wierzgały, a dyliżans – z dwoma kołami spoczywającymi w rowie – przechylał się niebezpiecznie, tak że bagaż i pasażerowie wypadali na zewnątrz.

– Idź i zobacz, czy mógłbyś w czymś pomóc, Ben – powiedział markiz do stajennego.

– Tak jest, jaśnie panie, ale wie pan równie dobrze jak ja, że jaśnie pan zrobiłby to lepiej.

To było zuchwalstwo z jego strony, lecz markiz uznał, że Ben powiedział po prostu prawdę.

– Dobrze – odparł – przytrzymaj lejce, a ja zaprowadzę porządek.

Ben posłuchał, a markiz zsiadł z faetonu i skierował się do miejsca wypadku. Hałas był niemal ogłuszający. Woźnica dyliżansu, czerwony na twarzy, wrzeszczał na wieśniaka, powożącego furą, który wykrzykiwał coś w odpowiedzi.

Tymczasem konie, ciągnące dyliżans, nadal szarpały uprząż, a z klatek rozbiegły się kury gdakając przenikliwie. Gdy krzyki obu woźniców stawały się coraz głośniejsze, a przekleństwa coraz dosadniejsze, markiz podszedł do nich.

– Weźcie konie u pyska, wy głupcy! – wydał polecenie tonem nie znoszącym sprzeciwu, zmuszając obu mężczyzn do milczenia. Gdy odwrócili się, by spojrzeć na niego, zorientowali się, że musi być bardzo ważną osobą, i pośpiesznie usłuchali go.

Kilku farmerów pojawiło się teraz nie wiadomo skąd, paru mężczyzn wysiadło z dyliżansu. Na rozkaz markiza, wydany szorstkim głosem, który sprawiał, iż niepodobna było go nie posłuchać, wyciągnęli dyliżans na drogę. Pasażerki, które zgodnie z jego poleceniem wysiadły, by odciążyć powóz, stały obok narzekając płaczliwie na przeżyty szok.

Furmanka, która była przyczyną tego kłopotu, została wyciągnięta na skraj drogi, konie zaprzężone do dyliżansu uspokoiły się, a pasażerowie niespiesznie wsiadali do środka, gdy markiz zdał sobie sprawę, że niezwykle urocza dziewczyna spogląda na niego z podziwem. Była ubrana skromnie, lecz gustownie, a po jej wyglądzie markiz ocenił, iż była prawdziwą damą.

Jednocześnie nie było wątpliwości, że dziewczę nie próbuje nawet wsiąść do dyliżansu, patrzyło tylko na niego szeroko otwartymi oczami, których wyraz nie mógł nie pochlebiać Quintusowi.

– Może już pani kontynuować podróż – powiedział i chcąc sprawić jej przyjemność, uniósł lekko cylinder.

– Był pan wspaniały! Cudowny! – wykrzyknęła. – Kiedy dyliżans prawie się wywrócił, sądziłam, że zostanę zmiażdżona!

– Cieszę się, że uniknęła pani tak strasznego losu – odparł markiz.

– Dzięki panu! Gdy to mówiła, woźnica dyliżansu zawołał:

Wszyscy wsiadają! Albo ruszamy bez was! Było oczywiste, że ma na myśli dziewczynę, gdyż pozostali pasażerowie zajęli już swe miejsca.

– Czekają na panią – powiedział markiz. Dziewczyna odwróciła głowę.

– Pójdę pieszo, dziękuję panu – odrzekła czystym, młodzieńczym i – jak zauważył – subtelnym głosem.

– Czy mieszka pani niedaleko? – zapytał. Mówiąc to rozejrzał się dookoła zdziwiony, nie widział bowiem w pobliżu żadnych zabudowań.

– To tylko mila z okładem – odparła – i nie mam ochoty na wysłuchiwanie jęków i narzekań reszty pasażerów.

– Potrafię to zrozumieć – stwierdził markiz. – Czy mogę więc zaproponować pani podwiezienie moim faetonem, skoro zmierzamy w tym samym kierunku?

Zobaczył w jej oczach zachwyt, zanim zdążyła wykrzyknąć:

– Naprawdę mogłabym jechać z panem? To byłoby takie emocjonujące!

Markiz uśmiechnął się i podszedł do czekających koni. Pomógł dziewczynie usadowić się na koźle, potem obszedł pojazd naokoło, by wziąć lejce od Bena.

Podczas jazdy zorientował się, że dziewczyna patrzy na niego jak urzeczona, jak gdyby z trudem mogła uwierzyć własnym oczom.

– Czy zawsze podróżuje pani dyliżansem? – zapytał.

– Tak, codziennie. Moja nauczycielka mieszka w sąsiedniej wsi, i to najprostszy sposób, by tam dotrzeć.

– A czego panią uczy?

– Francuskiego. Opuściła Francję przed laty i, jak mówi papa, ma wspaniały paryski akcent.

Markiz sprawiał wrażenie zaskoczonego.

– Pani ojciec dobrze zna francuski?

– Papa zna doskonale wiele języków, a najlepiej – francuski, włoski, grekę i, oczywiście, łacinę.

Zobaczyła zdumienie w oczach rozmówcy i zaśmiała się.

– Czy to wydaje się panu dziwne?

– Trochę – przyznał – bo nie oczekiwałem spotkać znawcy języków w tym wiejskim zakątku.

– Myślę, że nie, ale papa pisze książki. Raczej nudne i bardzo uczone.

– To znaczy, jak sądzę, pani ich nie studiuje?

– Nie, jeśli nie muszę, ale moja siostra je czyta i zachęca papę do ich pisania, choć nie zarabia się na nich wiele.

Markiz uśmiechnął się na taką szczerość i w tej samej chwili zobaczył przed sobą budynki małej wioski i wieżę szarego, kamiennego kościoła.

– Czy tu jest pani dom?

– Tak. Tuż przy kościele. Zaraz zobaczy pan bramę i proszę przez nią przejechać. Chcę, by moja rodzina mogła zobaczyć pańskie konie i, oczywiście, pana!

Zaśmiał się i gdy dotarli do bramy, wjechał w nią, choć wymagało to nie lada umiejętności. Stąd było już blisko do frontowych drzwi niskiego, ładnego budynku probostwa, jak się domyślił, biorąc pod uwagę sąsiedztwo cmentarza.

Miał już się pożegnać z pasażerką, gdy ta – korzystając z tego, że zatrzymał konie – wyskoczyła szybko, niczym spłoszony ptak, i wbiegła w otwarte drzwi. Słyszał jej wołanie:

– Ajanto, Ajanto, chodź tu szybko! Darice, chodź i zobacz, czym wróciłam do domu!

Ponieważ markiza bawiło zamieszania, jakie spowodował, przywiązał lejce do stopni faetonu i wysiadł, upewniwszy się, że Ben jest już przy koniach.

Gdy wszedł do małego hallu wyłożonego dębową boazerią, usłyszał w oddali głos:

– O czym ty mówisz, Charis?

– Zostałam uratowana… wybawiona ze strasznej sytuacji przez niesłychanie porywającego mężczyznę ze wspaniałymi końmi! Ma najelegantszy faeton, jaki kiedykolwiek widziałaś! Och, Ajanto, chodź i poznaj go!

Po chwili ciszy markiz usłyszał ten sam głos:

– Co to znaczy… uratowana? Ostatnim razem ratowano cię przed bykiem, a przedostatnim – przed duchem.

– Tym razem zdarzył się wypadek!

Markiz czekał, potem usłyszał zbliżające się doń kroki i w chwilę później zjawiła się jego pasażerka, ciągnąc za rękę dziewczynę, wyglądającą jak wyższa i znacznie piękniejsza kopia jej samej.

Quintus uważał, że dziewczyna, którą podwiózł, jest wyjątkowo ładna, ale w tej chwili urzeczony był niezwykłą urodą jej starszej siostry.

Miała na sobie fartuch i markiz sądził, że musiała właśnie coś gotować, ale nic nie mogło ukryć złota jej włosów, jaskrawego, niemal oślepiającego błękitu jej oczu, i jasnej cery, która przywodziła mu na myśl płatki kwiatów.

Uważał siebie za znawcę piękna oraz wszystkiego, co dobre w życiu. Patrząc na młodą kobietę o imieniu Ajanta, wiedział, że ani w Londynie, ani w Paryżu, ani w żadnym innym mieście nie spotkał dotąd tak uroczej istoty.

Wchodząc do domu zdjął cylinder i trzymając go w ręce czekał ze słabym uśmiechem na ustach, aby go przedstawiono. Ale zanim jego pasażerka zdążyła się odezwać, Ajanta powiedziała