Выбрать главу

Vimes posępnie skinął głową.

— W zeszłym tygodniu doprowadziliśmy przed Patrycjusza syna lady Selachii. Tak, ten chłopak musi się jeszcze nauczyć, że „nie” nie oznacza „tak, bardzo proszę”.

— Możliwe, proszę pana.

— Potem była ta sprawa z synem lorda Rusta. Nie można strzelać do służących za to, że postawili buty na odwrót. To nieeleganckie. Będzie musiał nauczyć się odróżniać prawo od lewa, tak jak my wszyscy. I prawo od bezprawia także.

— Słucham uważnie, proszę pana.

— Wydaje się, że osiągnęliśmy impas.

— W samej rzeczy, proszę pana.

Vimes wymierzył bryłą węgla w zielonobrązowego smoka, który pochwycił ją zręcznie w powietrzu. Robiło się coraz goręcej.

— Nie rozumiem tylko, dlaczego wszyscy próbujecie albo tutaj, albo w moim biurze. Przecież dużo chodzę po mieście, prawda? Moglibyście mnie chyba zastrzelić na ulicy.

— Co? Jak pospolici mordercy?

Vimes pokiwał głową. Skrytobójcy mieli swój honor, choć czarny i wypaczony.

— Ile byłem wart?

— Dwadzieścia tysięcy, proszę pana.

— Powinno być więcej.

— Zgadzam się.

Jeśli skrytobójca zdoła powrócić do gildii, będzie więcej, pomyślał Vimes. Własne życie cenią bowiem całkiem wysoko.

— Zastanówmy się. — Vimes obejrzał koniec cygara. — Gildia bierze pięćdziesiąt procent. Zostaje dziesięć tysięcy.

Skrytobójca przez chwilę rozważał jego słowa, potem sięgnął do pasa i niezbyt zgrabnie cisnął w stronę Vimesa sakiewkę. Vimes chwycił ją, po czym sięgnął po kuszę.

— Wydaje mi się — stwierdził — że gdyby człowiek miał teraz spaść między smoki, zdołałby pewnie dotrzeć do drzwi z powierzchownymi tylko oparzeniami. Gdyby był szybki. Jesteś szybki?

Nie doczekał się odpowiedzi.

— Oczywiście, musiałby nie mieć innego wyjścia — ciągnął komendant. Umocował kuszę na stole do karmienia i wyciągnął z kieszeni sznurek. Jeden koniec przywiązał do gwoździa, drugi do cięciwy. Potem odsunął się i zwolnił spust.

Cięciwa drgnęła lekko.

Skrytobójca, wisząc głową w dół, wstrzymał oddech.

Vimes zaciągnął się kilka razy cygarem, aż jego koniec stał się prawdziwym piekłem. Wyjął je z ust i oparł o sznurek, tak że musiało się wypalić jeszcze tylko o ułamek cala dalej, by sznurek się zatlił.

— Drzwi zostawiam otwarte — oznajmił. — Nigdy nie byłem człowiekiem nierozsądnym. Z zaciekawieniem będę obserwował twoją karierę.

Rzucił smokom resztę węgla i wyszedł.

Zapowiadał się kolejny, pełen wydarzeń dzień w Ankh-Morpork. A przecież dopiero się zaczął.

Kiedy Vimes dotarł do domu, usłyszał świst, stuk i tupot kogoś biegnącego bardzo szybko w stronę dekoracyjnego stawu. Uśmiechnął się.

Willikins czekał już z jego płaszczem.

— Proszę pamiętać, że o jedenastej ma pan spotkanie z jego lordowską mością, sir Samuelu.

— Tak, tak — potwierdził Vimes.

— A o dziesiątej ma pan zajrzeć do heroldów. Jaśnie pani wyraźnie to przypomniała. Dokładniej, proszę pana, użyła sformułowania „Powiedz mu, żeby nie próbował znowu się wykręcać”.

— Dobrze, dobrze…

— Jaśnie pani także bardzo prosiła, proszę pana, żeby spróbował pan nikogo nie zirytować.

— Przekaż jej, że spróbuję.

— A pańska lektyka czeka przed drzwiami, proszę pana.

Vimes westchnął.

— Dziękuję. W ogrodowej sadzawce siedzi człowiek. Wyłów go i poczęstuj herbatą. Wydaje się, że to obiecujący młodzieniec.

— Oczywiście, proszę pana.

Lektyka… No tak, lektyka. Prezent ślubny od Patrycjusza. Vetinari wiedział przecież, że Vimes kocha chodzić po ulicach miasta. Jakie to dla niego typowe, że dał w prezencie coś, co na chodzenie nie pozwala.

Czekała przed wyjściem. Obaj nosiciele wyprostowali się na jego widok.

Sir Samuel Vimes, komendant Straży Miejskiej, znów się zbuntował. Może naprawdę musi korzystać z tego draństwa, ale…

Spojrzał na przedniego nosiciela i kciukiem wskazał mu drzwiczki lektyki.

— Wsiadaj — polecił.

— Ależ proszę pana…

— Mamy pogodny ranek. — Vimes zdjął płaszcz. — Sam będę prowadził.

Najdrośsi mamo i tato…

Kapitan Marchewa ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork miał dziś dzień wolny. Spędzał go rutynowo. Najpierw jadł śniadanie w jakimś dogodnym barze. Potem pisał list do domu. Listy do domu zawsze sprawiały mu trochę problemów. Listy od rodziców zawsze były ciekawe, pełne statystyk wydobycia i ekscytujących informacji o nowych sztolniach i obiecujących żyłach minerałów. On za to musiał im pisać o morderstwach i innych podobnych sprawach.

Przez chwilę gryzł koniec ołówka.

Miniony tydzień znowu był ciekawy [napisał]. Kręcę się ciągle niby mucha z niebieskim tyłem, Nie Ma Co! Otwieramy nowy komisariat na Flaku, co jest dogodne dla Mroków, więc teraz mamy już nie mniej niż 4 licząc na Sióstr Dolly i przy Długim Murze, a ja jestem jedynym Kapitanem więc bez przerwy, jestem na nogach. Osobiście tęsknię za czasami, kiedy byliśmy tylko ja, Nobby i sierżant Colon ale mamy w końcu Wiek Nietoperza. Sierżant Colon odchodzi na emeryturę pod koniec miesiąca, mówi że pani Colon chce żeby, kupił farmę i mówi jeszcze, że nie może się doczekać wiejskiego spokoju i Bycia Blisko Natury. Jestem pewien że życzylibyście, mu szczęścia. Mój przyjaciel Nobby ciągle jest Nobbym tylko bardziej niż przedtem.

Marchewa z roztargnieniem wziął z talerza niedojedzony barani kotlet i wsunął go pod stół. Rozległo się mlaśnięcie.

Zresztą wracając do rzeczy, jestem też pewien że wspominałem wam, o Chłopakach z Kablowej, chociaż dalej stacjonują przy Pseudopolis Yard, ludzie nie lubią kiedy strażnicy nie noszą mundurów ale, komendant Vimes mówi że przestępcy, też nie noszą mundurów, więc niech ich l*cho porwie.

Przerwał. Wiele mówił na temat kapitana Marchewy fakt, że po prawie dwóch latach spędzonych w Ankh-Morpork wciąż czuł się niepewnie, używając takich słów jak l*cho.

Komendant Vimes twierdzi, że musimy mieć tajnych policjantów, skoro popełniane są tajne przestępstwa…

Znowu przerwał. Kochał swój mundur. Nie miał innego ubrania. Sam pomysł strażnika w przebraniu był… no, był nie do pomyślenia. Kojarzył się z piratami żeglującymi pod fałszywą banderą. Albo ze szpiegami.

Po chwili znów zaczął pilnie stawiać litery.

…a komendant Vimes wie o czym mówi, jestem pewien. Uważa że to nie jest ta staroświcka policyjna robota kiedy się, łapało tych biednych ofermów za gupich żeby uciec!! W każdym razie to oznacza dużo więcej pracy i nowe twarze w straży.

Czekając, aż w myślach uformuje się nowe zdanie, Marchewa wziął z talerza kiełbaskę i opuścił ją poniżej kolan.

Znowu coś mlasnęło.

Kelner zakrzątnął się przy nim.

— Może jeszcze dokładkę, panie Marchewa? Na koszt firmy.

Każda restauracja i jadłodajnia w Ankh-Morpork proponowała Marchewie darmowe posiłki, z pełną satysfakcji świadomością, że zawsze będzie nalegał, by zapłacić.

— Nie, doprawdy… Było bardzo dobre. Tutaj proszę… dwadzieścia pensów i reszty nie trzeba.

— A jak tam ta młoda dama? Nie widziałem jej dzisiaj.

— Angua? Och, jest… kręci się tu i tam, wie pan. Na pewno jej powtórzę, że pan o nią pytał.