Dwa umundurowane trolle stały przed biurkiem sierżanta Colona, trzymając między sobą trzeciego, trochę mniejszego. Trzeci troll wyglądał na przygnębionego, miał baletowy kostium i parę przyklejonych na plecach tiulowych skrzydeł.
— …się składa, że wiem: wśród trolli nie ma żadnej tradycji wróżki zębuszki — mówił Colon. — A już zwłaszcza takiej, która nazywa się… — spojrzał w papiery — Gliniany Dzwoneczek. Może więc po prostu określimy to jako kradzież z włamaniem, bez licencji Gildii Złodziei?
— To uprzedzenia rasowe nie pozwalają trollom mieć swojej wróżki zębuszki — wymamrotał Gliniany Dzwoneczek.
Jeden z trolli strażników opróżnił na biurko worek. Na dokumenty posypały się różne elementy srebrnej zastawy.
— A to wszystko znalazłeś u dzieci pod poduszkami, tak? — spytał Colon.
— Bogom dziękuję za ich dobre serduszka…
Przy sąsiednim biurku zmęczony krasnolud dyskutował z wampirem.
— Proszę posłuchać, to nie było morderstwo — tłumaczył. — Przecież jest pan już martwy, tak?
— Wbił je we mnie!
— Byłem tam i rozmawiałem z kierownikiem. Twierdzi, że to był wypadek. Zapewnia, że nie ma nic przeciwko wampirom. Przenosił po prostu trzy pudełka HB z gumką i potknął się o brzeg pańskiego płaszcza.
— Nie rozumiem, dlaczego nie mogę już tam pracować.
— No wie pan… W fabryce ołówków?
Detrytus spojrzał z góry na Tyłeczka i uśmiechnął się szeroko.
— Witaj w wielkim mieście, Tyłeczek — rzekł. — Ciekawe imię.
— Tak?
— Większość krasnoludów nazywa się jakoś tak… Skałomiot albo Wręcemocny.
— Naprawdę?
Detrytus nie wgłębiał się w subtelne szczegóły wzajemnych kontaktów, lecz nawet do niego dotarło rozdrażnienie w głosie krasnoluda.
— Ale imię masz dobre — stwierdził.
— Co to jest slab? — zainteresował się Cudo.
— Chlorek amonu wymieszany z radem. Daje mrowienie w głowie, ale rozpuszcza trollowy mózg. Duży problem w górach, a jakieś dranie robią to w mieście i próbujemy wykryć, skąd się bierze. Pan Vimes pozwala mi prowadzić społeczną akcję… — Detrytus skoncentrował się — uświa… dam… ja… jącą. Mówię ludziom, co się dzieje z tymi bandytami, co sprzedają slab dzieciakom.
Skinął ręką na wielki, dość prymitywnie wymalowany plakat na ścianie. Napis głosił:
Slab? Po prostu powiedz:
„Aarrgharrghproszęnienienie-nieUGH”.
Otworzył jakieś drzwi.
— To jest stary wychodek, co go już nie używamy, możesz tu mieszać różne takie, tylko tutaj jest miejsce. Ale musisz najpierw tu wyczyścić, bo pachnie jak w toalecie.
Otworzył inne.
— A tutaj jest szatnia. Dostaniesz swój kołek i resztę, a tam masz takie panele, coby się za nimi przebierać, bo wiemy, żeście wy, krasnoludy, są skromne. To niezłe życie, jak tylko nie osłabniesz. Pan Vimes jest w porządku, ale trochę dziwak w pewnych sprawach, ciągle powtarza różne takie, że to miasto jest jak tygiel i szumowiny wypływają na wierzch. I inne też. Zaraz ci wydam hełm i odznakę, ale najpierw… — otworzył dużą szafkę na drugim końcu pomieszczenia; miała na drzwiczkach napis „DTRyTUS” — …muszę schować gdzieś ten młot.
Dwie postacie wybiegły z Krasnoludziej Piekarni Staloskórki („Chleb na ostro”), wskoczyły na wózek i krzyknęły, żeby natychmiast ruszać. Woźnica zwrócił ku nim pobladłą twarz i wskazał drogę przed sobą.
Siedział tam wilk.
Ale nie zwyczajny wilk. Miał jasne futro, które przy uszach było niemal tak długie, by stać się grzywą. Poza tym wilki na ogół nie siedzą spokojnie na środku ulicy.
W dodatku ten warczał. Długim, gardłowym warkotem. Był to akustyczny odpowiednik skracającego się lontu.
Koń stał jak skamieniały, zbyt wystraszony, by zostać na miejscu, ale o wiele za bardzo przerażony, żeby się ruszyć.
Jeden z pasażerów wózka ostrożnie sięgnął po kuszę. Warkot zabrzmiał głośniej. Człowiek jeszcze bardziej ostrożnie cofnął rękę. Warkot znowu przycichł.
— Co to jest?
— Wilk!
— W mieście? A czym się żywi?
— Naprawdę musiałeś o to pytać?
— Dzień dobry, panowie — odezwał się Marchewa, do tej chwili opierający się o mur. — Wygląda na to, że mgła znowu się podnosi. Poproszę licencje Gildii Złodziei.
Obejrzeli się. Marchewa z radosnym uśmiechem zachęcająco pokiwał głową. Jeden z mężczyzn zaczął poklepywać się po kieszeniach, teatralnie demonstrując roztargnienie.
— Ach… No więc… hm… Rano wychodziliśmy z domu w pośpiechu, musiałem zapomnieć…
— Paragraf drugi, zasada numer jeden statutu Gildii Złodziei stwierdza, że członkowie muszą nosić swoje karty podczas wszelkich czynności natury profesjonalnej — przypomniał Marchewa.
— Nawet nie wyjął miecza — syknął najgłupszy z trzyosobowego gangu.
— Nie musi. Ma naładowanego wilka.
Ktoś pisał coś w mroku; jedynym dźwiękiem było skrzypienie pióra. Dopóki drzwi nie otworzyły się ze zgrzytem.
Piszący obejrzał się szybko, niczym ptak.
— To ty? Mówiłem ci, żebyś nigdy tu nie wracał.
— Wiem, wiem, ale idzie o to przeklęte coś! Linia produkcyjna stanęła, a to wyszło i zabiło tego kapłana!
— Ktoś to widział?
— W tej mgle wczoraj w nocy? Nie przypuszczam, ale…
— A zatem nie jest to, ah-ha, sprawa wielkiej wagi.
— Nie? Przecież one nie powinny zabijać ludzi. No… — Mówiący zawahał się. — Przynajmniej nie rozbijając im głowy.
— Zrobią to, jeśli takie dostaną polecenie.
— Ale ja mu nie kazałem! A co się stanie, jeśli zwróci się przeciwko mnie?
— Swojemu panu? Nie może być nieposłuszny słowom w swojej głowie.
Przybysz usiadł ciężko i pokręcił głową.
— Tak, ale którym słowom? Nie wiem, sam nie wiem, to już za wiele, on cały czas się kręci w pobliżu…
— I przysparza ci solidnych zysków…
— Tak, rzeczywiście, ale cała reszta, ta trucizna, nigdy bym…
— Cicho bądź. Odwiedzę cię znowu dziś wieczorem. Przekaż pozostałym, że mam odpowiedniego kandydata. I jeśli spróbujesz znowu tutaj przyjść…
Ankhmorporskie Królewskie Kolegium Heraldyczne okazało się zieloną bramą w murze przy ulicy Mokociej. Vimes pociągnął sznurek dzwonka. Coś brzdęknęło po drugiej stronie muru i natychmiast wybuchła kakofonia huknięć, warknięć, gwizdów i trąbienia.
— Spokój, mały! — zawołał jakiś głos. — Couchant! Powiedziałem: couchant! Nie, nie rampant. I dostaniesz kostkę cukru, jak będziesz grzeczny. William! Przestań natychmiast! Postaw go! Mildred, puść Grahama!
Zwierzęce głosy przycichły nieco i ktoś podszedł do bramy. Mała furtka w skrzydle wrót uchyliła się odrobinę.
Vimes zobaczył calowej szerokości pasek bardzo niskiego mężczyzny.
— Tak? Jesteś dostawcą mięsa?
— Komendant Vimes — przedstawił się Vimes. — Mam umówione spotkanie.
Zwierzęta znowu podniosły wrzawę.
— Co?
— Komendant Vimes! — wrzasnął Vimes.
— Aha. No to lepiej wejdź, panie.
Wrota rozwarły się i Vimes wkroczył do środka.
Zapadła cisza. Kilkadziesiąt par oczu spoglądało na Vimesa z wyraźną podejrzliwością. Niektóre z nich były małe i czerwone, niektóre wielkie i wystające tuż nad powierzchnię błotnistej sadzawki zajmującej dużą część dziedzińca. Niektóre patrzyły z grzęd.