— Nie może nie pozwolić! Golemy muszą…
— Powiedziałem, że nie pozwala!
— A co z tymi zatrutymi świecami? — spytał Marchewa.
— To nie był mój pomysł!
— A czyj?
Kusza przesuwała się na boki. Carry oblizał wargi.
— Wszystko zaszło już za daleko — rzekł. — Wycofuję się.
— Czyj to pomysł, panie Carry?
— Nie chcę skończyć w jakiejś ciemnej uliczce, mając w sobie tyle krwi co banan.
— Przecież nigdy byśmy w ten sposób nie postąpili — zapewnił Marchewa.
Carry wręcz promieniował grozą. Angua czuła, jak się z niego wylewa. Może pociągnąć spust w ataku paniki.
Czuła też inny zapach.
— Kim jest ten wampir? — spytała.
Przez moment myślała już, że Carry strzeli z tej kuszy.
— Nie wspomniałem o nim ani razu!
— Ma pan w kieszeni czosnek. A cała hala wręcz cuchnie wampirem.
— Powiedział, że golemowi możemy kazać zrobić wszystko… — wymamrotał Carry.
— Na przykład zatrute świece? — dokończył Marchewa.
— Tak, ale mówił, że tylko aby usunąć Vetinariego z drogi. — Carry zaczynał chyba nad sobą panować. — No i nie umarł, przecież bym słyszał. A to, że się pochorował, to jeszcze nie zbrodnia, więc nie możecie…
— Te świece zabiły jeszcze dwie osoby.
— Kogo? — Carry’ego znów ogarnęła panika.
— Starszą panią i dziecko na Kogudziobnej.
— Byli ważni? — zapytał.
Marchewa pokiwał głową.
— Właściwie to było mi pana nawet żal — powiedział. — Aż do tej chwili. Jest pan szczęśliwym człowiekiem, panie Carry.
— Tak myślicie?
— O tak. Bo my dotarliśmy do pana wcześniej niż komendant Vimes. A teraz niech pan odłoży tę kuszę i porozmawiamy…
Rozległ się nowy dźwięk. A raczej nagły brak dźwięku, tak wszechobecnego, że nie był już słyszany w sposób świadomy.
Łańcuch pod sufitem stanął. Zabrzmiał chór woskowych stuknięć, gdy wiszące świeczki uderzały jedna o drugą. A potem zapadła cisza. Ostatnia świeczka spadła z łańcucha, stoczyła się po stosie w pojemniku i wylądowała na podłoże.
I w tej ciszy — kroki.
Carry cofnął się.
— Za późno! — jęknął.
I Marchewa, i Angua zobaczyli, jak zgina palec.
Angua odepchnęła Marchewę, kiedy zaczep uwolnił cięciwę, ale on to przewidział. Jego ręka sunęła już w górę i w bok. Angua usłyszała obrzydliwy, drący odgłos, gdy dłoń Marchewy przesunęła się przed jej twarzą, i jego stęknięcie, kiedy siła strzału obróciła go w miejscu.
Wylądował ciężko na ziemi, ściskając lewą rękę. Bełt sterczał mu z dłoni.
Angua przykucnęła.
— Nie jest chyba harpunowaty. Daj, wyciągnę…
Marchewa chwycił ją za przegub.
— Grot jest ze srebra. Nie dotykaj!
Oboje unieśli głowy, gdy cień przesłonił światło.
Król golem spojrzał z góry na Anguę.
Poczuła, że wydłużają jej się zęby i paznokcie.
A potem zauważyła małą, okrągłą buzię Cheri wyglądającej nerwowo zza skrzyń. Z trudem powstrzymała swe wilkołacze instynkty.
— Nie ruszaj się! — krzyknęła do krasnoludki i do każdej nabrzmiewającej cebulki włosowej. Zawahała się, czy pędzić za uciekającą Cheri, czy odciągnąć Marchewę w bezpieczne miejsce.
Raz jeszcze powtórzyła swojemu ciału, że kształt wilka jest wykluczony. Było tu zbyt wiele nowych zapachów, zbyt wiele ogni…
Golem błyszczał od łoju i wosku.
Cofnęła się.
Widziała, jak za golemem Cheri patrzy na rannego Marchewę, jak dostrzega wiszącą na ścianie siekierę pożarniczą, jak zdejmuje ją i waży w rękach.
— Nie próbuj… — zaczęła Angua.
— T’dr’duzk b’hazg t’t!
— No nie… — jęknął Marchewa. — Tylko nie to!
Cheri biegiem ruszyła na golema i uderzyła go na wysokości pasa. Siekiera odskoczyła, ale krasnoludka wykonała obrót i trafiła go w udo. Odprysnął kawałek gliny.
Angua zawahała się. Siekiera Cheri migotała, zataczając kręgi wokół golema, a krasnoludka wznosiła kolejne przerażające okrzyki bojowe. Angua nie rozumiała słów, ale wiele krasnoludzich okrzyków w ogóle ich nie wykorzystuje. Są czystą emocją w formie dźwiękowej.
Po każdym trafieniu odpryski ceramiki rykoszetowały na skrzyniach.
— Co ona krzyczała? — spytała Angua, odciągając na bok Marchewę.
— To najstraszniejszy z krasnoludzich okrzyków bojowych! Kiedy zostanie użyty, ktoś musi zginąć!
— Ale co to znaczy?
— Dzisiaj jest dobry dzień, żeby umarł ktoś inny!
Golem obserwował krasnoludkę obojętnie, jak słoń przyglądający się atakowi wściekłego kurczaka. Wreszcie chwycił siekierę w powietrzu i odrzucił na bok, ciągnąc za nią Cheri niczym warkocz komety.
Angua postawiła Marchewę na nogi. Strumyk krwi płynął mu z ręki. Starała się zamknąć nozdrza na zapachy.
Jutro pełnia, pomyślała. Koniec z wyborem.
— Może zdołamy go jakoś przekonać… — zaczął Marchewa.
— Uwaga! — krzyknęła na niego. — To jest prawdziwy świat!
Marchewa dobył miecza.
— Aresztuję cię…
Ramię golema przesunęło się błyskawicznie. Miecz wbił się po rękojeść w skrzynkę świec.
— Masz jeszcze jakieś dobre pomysły? — spytała Angua, gdy cofali się krok za krokiem. — Czy możemy już iść?
— Nie. Musimy go gdzieś zatrzymać.
Ich pięty natrafiły na ścianę skrzyń.
— Chyba musimy go zatrzymać tutaj — stwierdziła.
Golem uniósł pięści.
— Ty robisz unik w prawo, ja w lewo. Może…
Potężne uderzenie wstrząsnęło podwójnymi drzwiami w przeciwległej ścianie.
Król golem odwrócił głowę.
Drzwi zadygotały znowu i wypadły z zawiasów do wnętrza. Przez chwilę widzieli w wejściu sylwetkę Dorfla. Potem czerwony golem rozłożył ręce i ruszył do ataku.
Nie biegł szybko, ale miał w sobie przerażający pęd powolnego ruchu lodowca. Deski podłogi drżały i wibrowały pod jego stopami.
Oba golemy z hukiem zderzyły się pośrodku. Zygzakowate linie ognia objęły ciało króla, kiedy otworzyły się jego pęknięcia. Mimo to ryknął gniewnie, chwycił Dorfla w pasie i cisnął nim o ścianę.
— Co teraz? — spytała Angua. — Możemy już poszukać Cheri i wynieść się stąd?
— Powinniśmy mu pomóc — stwierdził Marchewa, gdy golemy znów zwarły się z trzaskiem.
— Jak? Jeśli to… jeśli on nie zdoła tego powstrzymać, czemu myślisz, że nam się uda? Chodź!
Marchewa strząsnął jej rękę.
Dorfl wygrzebał się z odłamków cegieł i znowu zaszarżował. Golemy zwarły się, próbując uchwycić przeciwnika. Przez moment stały nieruchomo, splecione w uścisku, aż nagle Dorfl podniósł rękę, trzymając coś białego. Odepchnął się od króla i jego własną nogą wymierzył cios w głowę.
Biały golem okręcił się, Dorfl uderzył drugą ręką, ale tamten ją pochwycił, obrócił się z przedziwną gracją, powalił Dorfla na ziemię, przetoczył się i kopnął. Dorfl poturlał się po podłodze. Rozłożył ramiona, by się zatrzymać, i stopami z rozpędem walnął o ścianę.
Król chwycił swoją nogę, balansował przez chwilę i połączył się w całość. Po czym jego czerwone spojrzenie omiotło halę i błysnęło wściekle, gdy natrafiło na Marchewę.
— Musi stąd być jakieś inne wyjście — stwierdziła Angua. — Carry się wydostał.
Król ruszył ku nim, lecz musiał się zmierzyć z nieprzewidzianym problemem: założył sobie nogę tyłem do przodu. Kulejąc biegał w kółko, ale jakimś sposobem kolejne kółka były coraz bliżej nich.