Выбрать главу

Dziedziniec był pełen zwierząt. Ale nawet one mocno odczuwały zapach dziedzińca pełnego zwierząt. A większość była wyraźnie bardzo stara, co wcale owego zapachu nie poprawiało.

Bezzębny lew otworzył paszczę na Vimesa. Lew biegający, a przynajmniej leżący swobodnie, był zjawiskiem niezwykłym, choć nie aż tak niezwykłym jak fakt, że wykorzystywał go jako poduszkę podstarzał gryf, śpiący ze wszystkimi czterema szponami w górze.

Były tu jeże, siwiejący leopard i wyliniałe pelikany. W sadzawce zafalowała zielona woda, a para hipopotamów wynurzyła się na powierzchnię i ziewnęła. Nic tu nie siedziało w klatce i nic nie usiłowało zjadać niczego innego.

— Och, za pierwszym razem to zaskakuje ludzi, jak i ciebie, panie — rzekł staruszek. Miał drewnianą nogę. — Ale jesteśmy tu całkiem szczęśliwą rodzinką.

Vimes odwrócił się i odkrył, że patrzy na małą sowę.

— Bogowie — powiedział. — To przecież morpork, prawda?

Staruszek uśmiechnął się radośnie.

— Widzę, że znasz, panie, naszą heraldykę. — Zachichotał. — Przodkowie Daphne przybyli tu aż z jakichś wysp po drugiej stronie Osi. Tak było.

Vimes wyjął swoją odznakę Straży Miejskiej i obejrzał wytłoczony na niej herb. Staruszek zajrzał mu przez ramię.

— To nie ona, naturalnie — stwierdził, wskazując sowę siedzącą na Ankh. — To była jej prababka, Olive. Morpork na Ankh, rozumiesz, panie? To akurat tak zabawne, że bardziej w tym miejscu być nie może. Przydałby się nam dla niej partner, szczerze mówiąc. I samica hipopotama. Jego lordowska wysokość uważa, że mamy przecież dwa hipopotamy, i to się zgadza. Ja tylko uważam, że to nie jest naturalne dla Rodericka i Keitha, chociaż nie chciałbym nikogo osądzać, po prostu nie powinno tak być, tyle tylko mówię. Zaraz, jak brzmi twe imię, panie?

— Vimes. Sir Samuel Vimes. Żona umówiła mnie na spotkanie.

Staruszek znów zachichotał.

— No tak — rzekł. — Zwykle tak się dzieje.

Całkiem szybko, mimo drewnianej nogi, poprowadził gościa między parującymi stosami wielogatunkowych odchodów do budynku po drugiej stronie dziedzińca.

— Przypuszczam, że dobrze to działa na ogród — zauważył Vimes, próbując podtrzymać rozmowę.

— Wypróbowałem na swoim rabarbarze. — Staruszek otworzył drzwi. — Ale urósł wysoki na dwadzieścia stóp, a potem nastąpił spontaniczny samozapłon. Uważaj, panie, gdzie chodził wyvern, ostatnio chorował na żołądek… Och, co za pech. Ale to drobiazg, wykruszy się bez śladu, jak tylko wyschnie. Wejdź, panie.

Hol okazał się równie mroczny i cichy, jak dziedziniec pełen światła i hałasów. Unosił się w nim suchy, grobowy zapach starych książek i kościelnych wież. W górze — kiedy oczy przyzwyczaiły się już do ciemności — Vimes zauważył wiszące sztandary i proporce. Było też kilka okien, ale wpadające przez pajęczyny i martwe muchy światło miało szarą barwę.

Staruszek zamknął drzwi i zostawił go samego. Vimes patrzył z okna, jak wraca, utykając, i podejmuje pracę, którą był zajęty przed jego przybyciem.

Polegała ona na układaniu żywej tarczy herbowej.

Na dziedzińcu stała wielka tarcza. Przybito do niej kapusty — prawdziwe kapusty. Staruszek powiedział coś, czego Vimes nie usłyszał. Mała sowa sfrunęła ze swojej grzędy i wylądowała na wielkim ankh przyklejonym do szczytu tarczy. Dwa hipopotamy wyszły z sadzawki i zajęły pozycje po obu stronach.

Staruszek ustawił przed tarczą sztalugi i założył na nie płótno. Chwycił pędzel i paletę.

— Hop-la! — zawołał.

Hipopotamy stanęły na artretycznych tylnych łapach, a sowa rozłożyła skrzydła.

— Wielcy bogowie! — mruknął Vimes. — Zawsze mi się wydawało, że oni to wszystko wymyślają…

— Wymyślają, panie? Wymyślają? — rozległ się głos za jego plecami. — Szybko wpadlibyśmy w kłopoty, gdybyśmy spróbowali cokolwiek wymyślać my, biedacy… Tak.

Vimes obejrzał się. Następny niski staruszek wyrósł mu za plecami; mrugał z zadowoleniem przez grube okulary. Pod pachą niósł kilka zwojów.

— Przepraszam, panie, że nie wyszedłem ci na spotkanie do bramy, ale w tej chwili jesteśmy bardzo zajęci. — Wyciągnął wolną rękę. — Croissant Rouge Pursuivant.

— Eee… Jest pan małym czerwonym rogalikiem? — zdumiał się Vimes.

— Nie, nie. Nie. To znaczy „czerwony półksiężyc” i jest moim tytułem. To bardzo stary tytuł. Jestem heroldem. A ty, panie, jesteś zapewne sir Samuelem Vimesem, tak?

— Tak.

Czerwony Półksiężyc zajrzał do zwoju.

— Dobrze… dobrze… Co myślisz, panie, o łasicach?

— Łasicach?

— Mamy kilka wolnych łasic, rozumiesz, panie. Wiem, że nie są zwierzętami heraldycznymi w ścisłym sensie, ale wydaje się, że jest kilka na składzie. Prawdę mówiąc, pewnie je w końcu wypuszczę, chyba że zdołam kogoś namówić, by je adoptował, a to bardzo zirytuje Pardessusa Chataina Pursuivanta. Kiedy jest zirytowany, zamyka się w swojej szopie.

— Pardessus… Masz na myśli tego staruszka na dziedzińcu? Ale… dlaczego on… Myślałem, że wy… No przecież herb to tylko symbol. Nie musicie malować go z natury.

Czerwony Półksiężyc wyraźnie się oburzył.

— Cóż, gdybyśmy chcieli zmienić całe to przedsięwzięcie w kpinę, to przypuszczam, że istotnie moglibyśmy wymyślać herby. Tak jednak nie można. W każdym razie… nie łasice?

— Osobiście wolałbym w ogóle zrezygnować — zapewnił Vimes. — A już na pewno z łasic. Moja żona twierdzi, że smoki by…

— Na szczęście taka możliwość się nie pojawi — odezwał się jakiś głos w mroku.

Nie był to rodzaj głosu, który dobrze jest słyszeć w oświetleniu. Był suchy jak kurz. Brzmiał, jakby dochodził z ust, które nigdy nie zaznały rozkoszy śliny. Brzmiał martwo.

I był martwy.

Złodzieje przed piekarnią rozważyli dostępne możliwości.

— Mam rękę na kuszy — odezwał się najbardziej przedsiębiorczy z całej trójki.

— Masz? — upewnił się najrozsądniejszy. — A ja mam serce w gardle.

— Ooo — dodał trzeci. — A ja mam słabe serce, naprawdę.

— Tak, ale chodziło mi o to, że… On nawet nie ma miecza. Jeśli załatwię wilka, wy dwaj powinniście sobie szybko z nim poradzić. Mam rację?

Jedyny rozsądny przyjrzał się kapitanowi Marchewie. Lśniąca zbroja. Lśniące mięśnie nagich ramion. Nawet kolana lśniły.

— Wydaje mi się, że znaleźliśmy się w impasie, inaczej mówiąc, w sytuacji patowej — stwierdził kapitan Marchewa.

— A jeżeli rzucimy pieniądze?

— To z pewnością pomoże.

— I pozwolisz nam odejść?

— Nie. Ale takie zachowanie będzie przemawiało na waszą korzyść i z pewnością zabiorę głos w waszej obronie.

Ten odważny z kuszą oblizał wargi, zerkając to na Marchewę, to na wilka.

— Jeśli go na nas poszczujesz, ostrzegam, że ktoś może zginąć!

— Tak, to możliwe — przyznał ze smutkiem Marchewa. — Wolałbym w miarę możności tego uniknąć.

Uniósł ręce. W obu dłoniach trzymał coś płaskiego, okrągłego, średnicy mniej więcej sześciu cali.

— To — powiedział — jest chleb krasnoludów. Jeden z najlepszych wypieków pana Staloskórki. Oczywiście, to nie klasyczny chleb bojowy, ale prawdopodobnie wystarczy, by rozciąć…

Błyskawicznie machnął ręką. Sypnęły się trociny i płaski bochenek wyhamował, wbity do połowy w grube deski wózka, jakieś pół cala od człowieka ze słabym sercem, a jak się okazało — także pęcherzem.