Выбрать главу

— Ręce mi się ześlizgują, sir.

— Na bogów, czemu nie krzyczeliście wcześniej?

— Wszyscy byli bardzo zajęci, sir.

— Proszę się odwrócić, sir — rzuciła Angua, odpinając klamry pancerza. — Natychmiast! I zamknąć oczy!

— Dlaczego? Co…?

— Terrraz, sirrr!

— Aha… tak.

Vimes słyszał, jak Angua cofa się od kadzi, a jej krokom towarzyszy brzęk zrzucanego ekwipunku. Potem zaczęła biec i kroki zmieniły się w biegu, a potem…

Otworzył oczy.

Wilk wzleciał w górę jak w zwolnionym tempie, pochwycił w szczęki ramię krasnoluda akurat w chwili, kiedy Cheri wypuściła łańcuch, potem wygiął ciało w łuk tak, że razem ze swą pasażerką spadł na podłogę po drugiej stronie kadzi.

Angua przekoziołkowała, skomląc żałośnie.

Cheri podniosła się na nogi.

— To wilkołak!

Angua turlała się po podłodze, drapiąc pysk łapami.

— Co mu się stało? — spytała Cheri. Jej panika nieco opadła. — Wygląda na… rannego. Gdzie jest Angua? Oj…

Vimes przyjrzał się porwanemu skórzanemu kubrakowi krasnoludki.

— Nosisz kolczugę pod ubraniem?

— Och… To moja srebrna kamizelka. Ale… ona przecież wiedziała! Mówiłam jej…

Vimes chwycił Anguę za obrożę. Spróbowała go ugryźć, lecz spojrzała mu w oczy i odwróciła głowę.

— Ugryzła to srebro… — powiedziała Cheri.

Angua wstała, spojrzała na nich groźnie i pobiegła za skrzynie. Słyszeli jej skomlenie, które stopniowo zmieniało się w głos.

— Piekielne krasnoludy i ich piekielne kamizelki…

— Dobrze się czujecie, funkcjonariuszu?! — zawołał Vimes.

— Piekielna srebrna bielizna… Możecie mi rzucić ubranie, proszę?

Vimes zwinął jej ubranie w kłębek i — dla przyzwoitości zamykając oczy — podał jej nad skrzyniami.

— Nikt mnie nie uprzedził, że ona jest wil… — jęknęła Cheri.

— Spójrzcie na to w ten sposób, kapralu — powiedział Vimes tonem tak cierpliwym, jak tylko potrafił. — Gdyby nie była wilkołakiem, wy byście byli teraz największą na świecie pamiątkową świeczką.

Angua wynurzyła się zza skrzyń, rozcierając usta. Skóra wokół warg była wyraźnie zbyt różowa…

— Poparzyłaś się? — spytała zmartwiona Cheri.

— Wkrótce się zagoi — mruknęła Angua.

— Nie powiedziałaś mi, że jesteś wilkołakiem.

— A jak twoim zdaniem miałam to ująć?

— Wystarczy — rzucił Vimes. — Jeśli tę sprawę mamy już załatwioną, drogie panie, to chcę przeszukać całą fabrykę. Zrozumiano?

— Mam dobrą maść — zaproponowała potulnie Cheri.

— Dzięki.

Znaleźli worek w piwnicy. Było tam kilka pudeł gotowych świec i dużo martwych szczurów.

Troll Wulkanit uchylił odrobinę drzwi swojej garncarni. Planował, żeby ta odrobina stanowiła nie więcej niż jedną szesnastą zwykłego otwarcia, ale ktoś z drugiej strony natychmiast pchnął mocno, co zmieniło ją w trochę więcej niż jeden i trzy czwarte.

— Zara, co jest? — zapytał, kiedy Marchewa z Detrytusem weszli do środka, niosąc między sobą skorupę Dorfla. — Nie możecie tak się zwyczajnie tu wedrzeć…

— Nie wdzieramy się zwyczajnie — odparł Detrytus.

— To skandal! — oznajmił Wulkanit. — Nie macie prawa mnie nachodzić. Nie macie powodów…

Detrytus wypuścił golema, odwrócił się i złapał Wulkanita za gardło.

— Widzisz te statuje Monolita, o tam? Widzisz? — warknął i przekręcił głowę trolla twarzą w stronę rzędu trollowych posągów religijnych pod ścianą składu. — Mam rozwalić jedną i zobaczyć, co ma w środku? Może znajdzie się powód.

Wąskie oczka Wulkanita strzelały na wszystkie strony. Może troll nie myślał zbyt szybko, ale potrafił wyczuć morderczy nastrój.

— Przecie nie ma potrzeby, zawsze żem straży pomagał — wymamrotał. — O co chodzi?

Marchewa ułożył golema na stole.

— No to zacznij — rzekł. — Odbuduj go. Użyj jak najwięcej starej gliny. Jasne?

— Jak on może działać, kiedy mu zgasło światło? — zapytał Detrytus, wciąż trochę zdziwiony ich misją ratunkową.

— Mówił, że glina pamięta.

Sierżant wzruszył ramionami.

— I daj mu język — dodał Marchewa.

Wulkanit był wstrząśnięty.

— Tego nie zrobię — oznajmił. — Wszyscy wiedzą, że to bluźnierstwo, kiedy golemy mówią.

— Ach tak? — rzucił Detrytus. Przeszedł pod ścianę, do szeregu posągów. Po czym mówił dalej: — Ups, a tutaj przypadkiem żem się potknął, oooj, żem się przytrzymał statuja, och, ręka mu się odłamała, nie wiem, gdzie się schować ze wstydu… A co to za biały proszek, co to go widzę na własne oczy, jak się przypadkiem wysypał na podłogę?

Polizał palec i bardzo ostrożnie spróbował.

— Slab! — huknął do drżącego Wulkanita. — I ty mi mówisz o bluźnierstwie, ty koprolicie osadowy? Ty rób, co ci kazał kapitan Marchewa, ale już, albo wychodzisz stąd w worku!

— To brutalność policji… — wymruczał Wulkanit.

— Nie, to wrzaski policji! — wrzasnął Detrytus. — Ale jeśli wolisz brutalność, nie ma sprawy!

Wulkanit starał się uzyskać pomoc od Marchewy.

— Tak nie wolno, on ma odznakę, zastrasza mnie, nie może tak mi robić…

Marchewa skinął głową, tak by Wulkanit zauważył błysk w jego oczach.

— To prawda! Sierżancie Detrytus!

— Słucham, sir?

— Wszyscy mamy za sobą ciężki dzień. Możecie skończyć służbę.

— Ta-jest, sir! — odparł Detrytus z wyraźnym entuzjazmem.

Odpiął odznakę i odłożył ją starannie. Potem zaczął strząsać z siebie elementy pancerza.

— Spójrz na to w taki sposób — tłumaczył Wulkanitowi Marchewa. — Nie tworzymy przecież życia. Dajemy tylko życiu miejsce… no, do życia.

Troll poddał się.

— Dobra, dobra — burczał. — Się robi, się robi…

Obejrzał rozmaite bryły i odłamki, które pozostały z Dorfla. Poskrobał mech na brodzie.

— Zabraliżeście prawie wszystkie kawałki — stwierdził; profesjonalizm na chwilę wyparł urazę. — Mogę go posklejać cementem szamotowym. To załatwi sprawę, o ile go wypalimy przez noc. Zara… gdzieś tu trochę miałem…

Detrytus zamrugał, patrząc na swój palec, wciąż biały od proszku. Zbliżył się bokiem do Marchewy.

— Czy ja to żem właśnie polizał? — zapytał.

— No… tak.

— Dzięki za to bogom. — Detrytus zamrugał gwałtownie. — Bobym nie chciał wierzyć, że naprawdę jest tu pełno kosmatych pają… wuble wible sklup… — Runął na podłogę, ale z zadowoloną miną.

— Nawet jak to zrobić, i tak się nie da go ożywić — mruczał Wulkanit, wracając do warsztatu. — Nie znajdziecie kapłana, co by mu napisał słowa. Nie drugi raz.

— Sam stworzy własne słowa.

— A kto będzie pilnował pieca? Wypalanie potrwa najmarniej do śniadania…

— I tak niczego nie planowałem na resztę nocy — zapewnił trolla Marchewa i zdjął hełm.

Vimes zbudził się około czwartej. Zasnął przy biurku. Nie zamierzał, ale ciało zwyczajnie się wyłączyło.

Nie pierwszy raz otwierał tu zaczerwienione oczy. Ale przynajmniej teraz nie leżał w niczym lepkim.

Skupił wzrok na niedokończonym raporcie. Obok leżał jego notes; pokryte pracowitymi bazgrołami stronice przypominały, że swym prostym umysłem starał się zrozumieć skomplikowany świat.