Выбрать главу

— To bardzo interesujące określenie pozycji, sir Samuelu. Byłbym pierwszy, który wyrazi podziw temu, jak pogodził się pan z własną przeszłością, ale…

— Nie ruszaj się! — Vimes zmienił chwyt kuszy. — Zresztą… Marchewa by się nie nadawał. Ale plotki już krążyły, więc ktoś stwierdził: „No dobrze, w takim razie weźmy takiego króla, którym potrafimy kierować. Fama głosi, że jest prostym strażnikiem, więc poszukajmy odpowiedniego”. Rozejrzeli się i odkryli, że jeśli chodzi o kogoś prostego, nie ma lepszego kandydata niż Nobby Nobbs. Ale… myślę, że nie byli całkiem pewni. Zabójstwo Vetinariego nie wchodziło w grę. Jak wspomniałem, zbyt wiele wydarzyłoby się zbyt szybko. Ale odsunąć go delikatnie, tak żeby wciąż był, ale jakby go nie było, a oni tymczasem wypróbują ten pomysł… to co innego. Wtedy ktoś przekonał pana Carry, żeby zaczął produkować trujące świece. Miał golema. Golemy nie mówią. Nikt by się nie dowiedział. Ale golem okazał się nieco… zbłąkany.

— Mam wrażenie, że koniecznie chce mnie pan włączyć w tę sprawę — rzekł Smok Herbowy Królewski. — Nic nie wiem o tym człowieku poza tym, że był klientem…

Vimes przeszedł przez pokój i zdarł z tablicy arkusz pergaminu.

— Ty robiłeś mu herb! — krzyknął. — Nawet mi go pokazałeś, kiedy tu byłem! „Rzeźnik, piekarz bułeczek i wytwórca świeczek”, pamiętasz?

Wampir milczał.

— Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy — ciągnął Vimes — specjalnie mi pokazałeś herb Arthura Carry. Już wtedy zbudziły się we mnie podejrzenia, ale po historii z Nobbym wypadło mi to z głowy. Ale pamiętam, że ten herb przypominał mi godło Gildii Skrytobójców.

Machnął pergaminem.

— Przyglądałem mu się długo wczoraj w nocy, aż w końcu skręciłem sobie poczucie humoru o dziesięć punktów w dół, pozwoliłem, żeby się rozstroiło, i wtedy spojrzałem na klejnot, na tę lampę w kształcie ryby. Lampe au poisson, tak się to nazywa. A może to gra słów w obcym języku? Lampe au poison? Trująca lampa? Trzeba mieć umysł jak Detrytus, żeby coś takiego zauważyć. A Fred Colon zastanawiał się, czemu dewizę zostawiłeś we współczesnym ankhmorporskim, zamiast wypisać ją w jakimś starożytnym języku. I to zwróciło moją uwagę, więc posiedziałem nad słownikiem i przetłumaczyłem. Wiesz, brzmiałoby to Ars Enixa Est Candelam. Ars Enixa. To naprawdę musiało cię rozbawić. Powiedziałeś, kto to zrobił i w jaki sposób, a potem oddałeś temu biedakowi, żeby mógł się przechwalać. Nieważne, że nikt by niczego nie zauważył. Ty sam czułeś się lepiej. Bo my, zwykli śmiertelnicy, nie jesteśmy tacy sprytni jak ty. Prawda? — Pokręcił głową. — Dobrzy bogowie, tarcza herbowa… Czy tym go przekupiłeś? Tylko tego było trzeba?

Smok zgarbił się na krześle.

— A potem zacząłem się zastanawiać, jaki ty miałeś w tym interes — ciągnął Vimes. — Oczywiście, wielu ludzi dało się wciągnąć. Dla tych samych co zawsze powodów, zapewne. Ale ty? Widzisz, moja żona hoduje smoki. Właściwie dla przyjemności. Czy też zajmujesz się hodowlą? Takie małe hobby, żeby stulecia szybciej mijały? A może błękitna krew jest słodsza? Wiesz, mam nadzieję, że taka jest przyczyna. Jakiś przyzwoity, obłąkany, egoistyczny motyw.

— Gdyby ktoś miał takie inklinacje, ale ja z całą stanowczością się do nich nie przyznaję, mógłby myśleć o udoskonaleniu ludzkiej rasy — rzekł cień w mroku.

— Hodowla dla uzyskania cofniętego podbródka albo króliczych zębów? Takie rzeczy? Tak… Rozumiem, że byłoby to o wiele prostsze, gdyby wyszła ta sprawa z królem. Wszystkie te dworskie bale. Wszystkie te ustalenia, prowadzące do tego, że odpowiednia dziewczyna spotyka odpowiedniego chłopaka. Miałeś na to setki lat, prawda? I wszyscy się ciebie radzili. To ty wiesz przecież, gdzie ma korzenie każde drzewo genealogiczne. Ale pod Vetinarim zrobił się niezły bałagan. Na szczyty wspinają się całkiem nieodpowiedni ludzie. Wiem, jak przeklina Sybil, kiedy ktoś zostawi otwarte wrota zagród; strasznie jej to psuje program hodowlany.

— Myli się pan w kwestii kapitana Marchewy, ah-ha. Miasto wie, jak sobie radzić z… z trudnymi królami. Ale czy pragnęłoby ruszać w przyszłość z władcą, którego naprawdę można nazwać Rex?

Vimes wytrzeszczył oczy. Z mroku dobiegło westchnienie.

— Nawiązuję tu, ah-ha, do jego najwyraźniej ustabilizowanego związku z wilkołakiem.

Vimes wciąż patrzył nieruchomo. Wreszcie nadeszło zrozumienie.

— Myślisz, że będą mieli szczenięta?

— Genetyka wilkołaków nie jest prosta, ah-ha, ale samo ryzyko takiego wydarzenia uznano by za niemożliwe do zaakceptowania. Gdyby ktoś miał taki sposób myślenia.

— Na bogów, i chodzi o takie rzeczy?

Smok wciąż siedział przygarbiony na krześle, ale jego kontury się rozmywały.

— Niezależnie od, ah-ha, motywów, panie Vimes, nie ma żadnych dowodów. Tylko przypuszczenia, zbiegi okoliczności oraz pańskie przekonanie łączą mnie z ewentualnym zamachem na, ah-ha, życie Vetinariego…

Staremu wampirowi głowa opadła na pierś. Cienie ramion zdawały się wydłużać.

— Obrzydliwe było wplątanie w to golemów — stwierdził Vimes, obserwując cienie. — Czuły, co robi ich „król”. Może to nie był najrozsądniejszy pomysł z ich strony, ale nie miały nic więcej. Glina z ich gliny. Te biedaki nie miały nic prócz gliny, a wy, dranie, nawet to im odebraliście…

Smok skoczył nagle, rozwijając skrzydła. Drewniany bełt zagrzechotał gdzieś pod sufitem, gdy wampir powalił Vimesa na podłogę.

— Naprawdę sądziłeś, że zdołasz mnie zatrzymać kawałkiem drewna? — spytał Smok Herbowy Królewski, ściskając ofiarę za gardło.

— Nie — wychrypiał Vimes. — Wybrałem bardziej… poetyckie… rozwiązanie. Musiałem tylko… grać na czas. Czujesz… się słabo, prawda? Kto mieczem wojuje… jak to… mówią…

Uśmiechnął się.

Wampir zrobił zdziwioną minę. Odwrócił głowę i spojrzał na świece.

— Ty… wsadziłeś coś do świec? Naprawdę?

— Wiedzieliśmy, że… czosnek… będzie pachniał, ale… nasz alchemik uznał, że… jeśli wziąć wodę… święconą i nasączyć knoty… woda paruje… i zostaje sama… świętość.

Uścisk zelżał. Smok przysiadł na piętach. Jego twarz się zmieniła, wydłużyła, stała się podobna do lisiej.

Pokręcił głową.

— Nie — rzekł i tym razem to on się uśmiechnął. — Nie, to tylko słowa. Nie może działać…

— Postawisz na to swoje… nieżycie? — zapytał Vimes, rozcierając szyję. — To lepszy sposób niż… odszedł Carry.

— Próbuje pan na mnie wymusić przyznanie się do winy, panie Vimes?

— Och, przyznanie już uzyskałem. Kiedy spojrzałeś prosto na świece.

— Doprawdy? Ah-ha. Ale któż jeszcze mnie widział?

Z cienia rozległo się dudnienie, jakby odgłos dalekiego gromu.

— Ja Widziałem — oznajmił Dorfl.

Wampir spoglądał to na golema, to na Vimesa.

— Dałeś jednemu z nich głos? — zapytał.

— Tak — odparł Dorfl. Wyciągnął rękę i chwycił wampira. — Mógłbym Cię Zabić — powiedział. — Ta Możliwość Jest Dla Mnie Dostępna Jako Niezależnie Myślącej Osobie. Jednak Nie Uczynię Tego, Ponieważ Sam Jestem Swoim Właścicielem I Dokonałem Wyboru Moralnego.

— O bogowie… — mruknął pod nosem Vimes.

— To bluźnierstwo… — szepnął wampir.

Aż syknął, gdy Vimes rzucił mu spojrzenie niczym promień słońca.

— Tak mówią ludzie, kiedy pozbawieni głosu zaczynają mówić. Zabierz go stąd, Dorfl. Wsadź go do pałacowych lochów.