Dorfl z szacunkiem dotknął hełmu.
— Czym Możemy Służyć? — zapytał.
— Tym razem przesadziłeś, Vimes! — oświadczył Ridcully, ignorując pytanie golema. — Posunąłeś się za daleko! Pozwoliłeś, żeby ta rzecz mówiła, a przecież nawet nie jest żywa!
— Ma być rozbita!
— Bluźnierstwo!
— Ludzie na to nie pozwolą!
Ridcully obejrzał się na kapłanów.
— Ja mówię — przypomniał. Po czym wrócił do Vimesa. — To się kwalifikuje jako straszliwa profanacja i oddawanie czci idolom…
— Nie oddaję mu czci. Ja tylko go zatrudniam — odparł Vimes, który całkiem dobrze się bawił. — Jest bardzo przydatny. — Nabrał tchu. — A jeśli szukacie czegoś, co jest straszliwą profanacją…
— Przepraszam — wtrącił Dorfl.
— Nie słuchamy cię! — zawołał kapłan. — Nie jesteś żywy!
Dorfl kiwnął głową.
— Stwierdzenie To Jest Zasadniczo Prawdziwe.
— Widzicie? Sam się przyznał!
— Proponuję, Żebyście Wzięli Mnie, Rozbili, Odłamki Roztłukli Na Kawałki, A Kawałki Roztarli Na Proszek, Po Czym Przemielili Je Na Najdrobniejszy Z Możliwych Pył. Wierzę Wam, Że Nie Znajdziecie W Nim Nawet Jednego Atomu Życia…
— To prawda! Tak zróbmy!
— Jednakże, Aby W Pełni Przetestować Tezę, Jeden Z Was Musi Zgodzić Się Poddać Temu Samemu Procesowi.
Zapadła cisza.
— To nie fair — stwierdził po chwili jeden z kapłanów. — Przecież potem wystarczy ulepić cię z tego pyłu i wypalić, a znowu będziesz żywy…
Tym razem milczenie trwało dłużej.
— Czy tylko mnie się tak wydaje — rzekł w końcu Ridcully — czy stąpamy tu po śliskim teologicznym gruncie?
I znów cisza.
— Czy to prawda — odezwał się inny kapłan — że mówiłeś, iż uwierzysz w każde bóstwo, którego istnienie da się wykazać metodą logicznej dyskusji?
— Tak.
Vimesa ogarnęło niejasne przeczucie co do najbliższej przyszłości. Odsunął się od Dorfla na kilka kroków.
— Przecież bogowie w oczywisty sposób istnieją — rzekł kapłan.
— Nie Jest To Ewidentne.
Błyskawica przebiła chmury i trafiła w hełm Dorfla. Strzelił ogień, a potem dało się słyszeć kapanie — to stopiony pancerz golema ściekał w kałużę u jego rozgrzanych do białości stóp.
— Nie Nazwałbym Tego Rozstrzygającym Argumentem — stwierdził spokojnie Dorfl spośród kłębów dymu.
— Ale zwykle robił wrażenie na słuchaczach — wtrącił Vimes. — Aż do teraz.
Pierwszy kapłan Ślepego Io odwrócił się do kolegów.
— W porządku, chłopcy, nie ma potrzeby…
— Ale Offler jest mściwym bóstwem — oznajmił stojący z tyłu kapłan.
— Cynglem jest i tyle — stwierdził Ridcully.
Kolejna błyskawica przemknęła zygzakiem, lecz kilka stóp nad kapeluszem pierwszego kapłana skręciła pod kątem prostym, by uziemić się w drewnianym hipopotamie, który pękł na dwie części. Kapłan uśmiechnął się z wyższością i spojrzał na golema, który stygł, trzeszcząc cicho.
— Chcesz zatem powiedzieć, że zaakceptujesz istnienie dowolnego boga tylko wtedy, jeśli da się je wykazać w dyskusji?
— Tak.
Ridcully zatarł ręce.
— To dla mnie żaden problem, ceramiczny kolego — rzekł. — Na początek weźmy…
— Przepraszam Bardzo — przerwał mu Dorfl. Schylił się i podniósł swoją odznakę. Błyskawica nadała jej interesujący, nadtopiony kształt.
— Co robisz? — spytał Ridcully.
— Gdzieś W Mieście Popełniana Jest Zbrodnia — wyjaśnił Dorfl. — Ale Kiedy Nie Będę Na Służbie, Chętnie Podejmę Dyskusję Z Kapłanem Najgodniejszego Z Bogów.
Odwrócił się i ruszył przez most. Vimes skinął kapłanom na pożegnanie i poszedł za nim.
Pozbieraliśmy go i wypaliliśmy w ogniu, myślał. Nie ma w głowie żadnych słów prócz tych, które sam postanowił tam umieścić. I nie jest zwyczajnym ateistą, ale ateistą ceramicznym. Ognioodpornym!
Zapowiadał się miły dzień.
Za nimi na moście zaczynała się bójka.
Angua pakowała się. A raczej rezygnowała z pakowania. Zawiniątko nie może być za ciężkie, skoro będzie je niosła w ustach. Ale trochę pieniędzy (niedużo — nie będzie zbyt często kupować jedzenia) i zmiana ubrania (na te okazje, kiedy ubranie będzie jej potrzebne) nie zajmowały dużo miejsca.
— Buty to pewien problem — stwierdziła głośno.
— Może gdybyś związała razem sznurówki, mogłabyś je nieść na szyi? — zaproponowała Cheri, siedząca na wąskim łóżku.
— Niezły pomysł. Chcesz wziąć te sukienki? Jakoś nigdy nie zaczęłam w nich chodzić. Można je poskracać.
Cheri chwyciła je w obie ręce.
— Ta jest z jedwabiu!
— Jest chyba dość materiału, żebyś mogła uszyć po dwie z jednej.
— Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli się nimi podzielę? Bo wiesz, niektórzy chłopcy… dziewczęta z komendy… — Cheri rozkoszowała się słowem „dziewczęta” — zaczynają się zastanawiać…
— Roztopią swoje hełmy, co?
— Ależ nie. Ale może udałoby się je przekuć w bardziej atrakcyjne kształty. Ehm…
— Tak?
— No… — Cheri poruszyła się niepewnie. — Nigdy tak naprawdę nikogo nie zjadłaś, prawda? No wiesz… Rozgryzanie kości i te rzeczy…
— Nie.
— Bo słyszałam, że mój daleki kuzyn został pożarty przez wilkołaki. Miał na imię Sfen.
— Nikogo takiego sobie nie przypominam — zapewniła Angua.
Cheri spróbowała się uśmiechnąć.
— No to w porządku — powiedziała.
— To chyba nie będzie ci potrzebna ta srebrna łyżeczka w kieszeni — zauważyła Angua.
Cheri rozdziawiła usta. A potem słowa zaczęły wydobywać się z nich jedno przez drugie.
— Eee… Sama nie wiem, jak się tam dostała, pewnie mi wpadła przy zmywaniu, oj, naprawdę nie chciałam…
— Mnie to nie przeszkadza, słowo. Przyzwyczaiłam się.
— Ale naprawdę nie myślałam, że ty…
— Posłuchaj, żebyśmy się dobrze zrozumiały. To nie jest tak, że nie chcę. To jest tak, że chcę, ale tego nie robię.
— Właściwie wcale nie musisz odchodzić…
— Sama nie wiem, czy potrafię traktować straż poważnie i… i czasami już mi się wydaje, że Marchewa wreszcie mnie poprosi… no i nigdy nic z tego nie wychodzi. Wiesz, idzie o te jego wieczne założenia o wszystkim… Rozumiesz? Dlatego lepiej, żebym odeszła teraz — skłamała Angua.
— Czy Marchewa nie spróbuje cię zatrzymać?
— Spróbuje, ale co mógłby mi powiedzieć?
— Zmartwi się.
— Tak. — Angua rzuciła na łóżko następną sukienkę. — A potem mu przejdzie.
— Hrolf Udgryzjel zaprosił mnie na spacer — oznajmiła zawstydzona Cheri, wpatrując się w podłogę. — A jestem prawie pewna, że to mężczyzna.
— Cieszę się.
Krasnoludka wstała.
— Odprowadzę się do komendy. Potem mam służbę.
Były już w połowie ulicy Wiązów, kiedy nad głowami przechodniów zobaczyły ramiona i głowę Marchewy.
— Chyba chce się z tobą zobaczyć — domyśliła się Cheri. — Może lepiej sobie pójdę?
— Za późno…
— O, dzień dobry, kapralu panno Tyłeczek! — zawołał wesoło Marchewa. — Witaj, Anguo! Szedłem się z tobą spotkać, ale najpierw, oczywiście, musiałem napisać list do domu.
Zdjął hełm i odgarnął włosy.
— No… — zaczął.