– Mam nadzieję, że wszystko w porządku, szeryfie! – powitałem Maggie, która z otwartym notatnikiem na kolanach siedziała na obitej czarną skórą kanapie. Była w mundurze, ale na nogach miała adidasy. Przez chwilę wyobraziłem ją sobie bez munduru, czyli tak, jak widziałem ją we śnie. Na jawie jednak miała włosy ściągnięte do tyłu i spięte klamrą, którą moja koleżanka Sherlock nazywała bananem. Sama miała takie klamry we wszystkich kolorach tęczy.
– Ach, to ty, Mac! – przywitała mnie, wstając. – Dziękuję, wszystko w porządku. A co słychać u Jilly?
– Bez zmian.
– O, bardzo mi przykro. A ty, jak się czujesz?
– Dziękuję, zupełnie dobrze.
– Rzeczywiście, wyglądasz dużo lepiej niż wczoraj, już nie jak śmierć na chorągwi. Chodź tu i siadaj, bo muszę jeszcze omówić to i owo z Paulem.
Ten ostatni nawet się nie poruszył, siedział jak posąg na fotelu obitym czarną skórą, ściskając dłonie między kolanami. Sprawiał wrażenie, jakby uważnie przyglądał się jednej z białych płytek posadzki, którą miał pod nogami.
– O, tu jest rysa! – zauważył nagle.
– Jaka rysa? – Maggie nie zrozumiała, bo uwaga ta nie miała żadnego związku ze sprawą.
– O, tu, widzicie, w prawym górnym rogu. Ciekawe, skąd się wzięła.
– Wiesz co, Paul? – Zdenerwowałem się nie na żarty. – Może zakryjemy tę rysę gazetami, żeby cię nie drażniła?
– Och, Mac, jaką ty masz drobnomieszczańską, nieskomplikowaną naturę! Dobra, dołącz do zabawy, żebyśmy szybciej mieli to z głowy, bo muszę brać się do roboty.
– Jilly opowiedziała mi, że dlatego zwolniłeś się z pracy w tej filadelfijskiej firmie, bo nie pozwolili ci kontynuować badań nad twoim wynalazkiem.
– Zgadza się.
– Co to za wynalazek? – spytałem, przechodząc po dywanie w czarno-białe, geometryczne wzory, aby zatrzymać się przy jednym z okien wychodzących na ocean.
– Eliksir młodości! Jestem w trakcie doskonalenia tabletki cofającej proces starzenia.
Maggie o mało nie spadła z kanapy.
– Bój się Boga, Paul, ależ to niewiarygodne! Jak mogą nie chcieć, abyś kontynuował takie badania? Przecież wyniki byłyby warte wszystkie skarby świata!
– Aleś się dała nabrać! – Paul parsknął śmiechem. – Wszyscy się na to nabierają, bo każdy chciałby zachować młodość. Osobiście wolałbym opracować środek na porost włosów. – Wskazał na swoja rzedniejącą czuprynę.
– No, to masz pecha, bo jeśli Jean-Luc Picard w filmie Star Trek mówił prawdę, to nie doczekamy się takiej pigułki nawet w dwudziestym czwartym wieku.
– A tak na serio, nad czym obecnie pracujesz? – Wróciłem do tematu.
– Wybacz, ale te informacje są ściśle poufne. To nie ma nic wspólnego z Jilly, więc zejdźcie ze mnie, proszę.
Maggie wróciła na swoje miejsce i pstryknęła długopisem.
– Najpierw jednak chciałabym się dowiedzieć, co ty i Jilly robiliście w ostatni wtorek wieczorem. Przypomnij sobie, czy jedliście kolację w domu, czy poszliście do restauracji?
– A do czego ci to, u licha, potrzebne, gdzie jedliśmy kolację?
– Odpowiedz, Paul. Jedliście w domu? – powtórzyłem, stojąc przy oknie ze skrzyżowanymi ramionami.
– Tak, pieczonego halibuta skropionego sokiem cytrynowym. Do tego Jilly zrobiła grzanki z czosnkiem, a ja sałatkę ze szpinaku. Po kolacji chciałem trochę popracować, a Jilly oświadczyła, że ma zamiar przejechać się samochodem. To nic nowego, bo uwielbiała jeździć tym porsche. Wyszła z domu około dziewiątej.
– Rob Morrison zeznał, że wypadek miał miejsce około północy. Trzy godziny to trochę za długo jak na małą przejażdżkę.
– Nie wiem, co się potem działo, bo przysnąłem przy biurku. Zostawiłem nawet włączony komputer. Bez względu na to, czy Jilly tymczasem wróciła i wyszła znowu, czy też nie było jej przez całe trzy godziny, i tak bym tego nie zauważył. Wiem tylko, że wyszła o dziewiątej.
– A w jakim nastroju była przy kolacji?
– Nie znasz Jilly? Jak to ona, wiecznie sypała żarcikami. Zapamiętałem nawet kawał o viagrze, który opowiedziała.
– Więc nie powiesz nam, nad czym pracujesz? – znów zapytała Maggie. – Może próbujesz się sklonować?
– Na razie nie, przynajmniej dopóki nie wymyślę czegoś na porost włosów. – Przeniósł wzrok na mnie. – Ty, Mac, bardziej byś się do tego nadawał, bo masz lepsze geny. Na pewno zainteresowaliby się tobą Niemcy albo FBI. Co ty na to?
– Widzę, że wrzuciłeś nas do jednego worka z hitlerowcami – zauważyłem. Nie rozumiałem tylko, czemu z takim uporem odmawiał współpracy. Czyżby lek, którym się zajmował, miał coś wspólnego z wypadkiem Jilly na klifie?
– Cóż, znajduję wiele cech wspólnych. – Wzruszył ramionami. Ja zrobiłem to samo.
– Może zdecydowałbym się na to, gdybym był ze trzy razy starszy niż jestem, ale chyba jednak nie. Twierdzisz więc, że podczas kolacji Jilly zachowywała się zupełnie normalnie?
– Tak, tylko nie jadła zbyt dużo, bo postanowiła schudnąć o jakieś dwa-trzy kilo.
– Czy używała jakichś pastylek odchudzających? – wpadła mu w słowo Maggie.
– Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Na wszelki wypadek sprawdzę zawartość apteczki.
– Słusznie.
– A czy to prawda, że codziennie kochaliście się z Jilly? – zacząłem z innej beczki. Dałbym głowę, że Paul zarumienił się po korzonki rzedniejących włosów.
– Po cholerę o to pytasz? Co cię to obchodzi?
– Owszem, obchodzi, bo w lutym Jilly zebrało się na zwierzenia na temat jej życia intymnego. Nigdy przedtem nie opowiadała tak wylewnie o seksie z tobą. Mogło to oznaczać, że coś się skończyło, bo przeskakiwała z tematu na temat, żadnego specjalnie nie wyróżniając.
– A co takiego mówiła, Mac? Spojrzałem na Maggie i głowę bym dał, że zadając to pytanie, kierowała się nie tylko zawodową ciekawością. Pomyślałem jednak, że nie zaszkodzi podrzucić jej trochę szczegółów.
– No, na przykład o swojej nowej sukience, a zaraz potem, na jednym oddechu, jak często Paul się z nią kochał. Od tego tematu przechodziła zaraz do swojego ulubionego porsche i znajomego rodzeństwa Cal i Cottera Tarcher. O wszystkim mówiła z jednakowym zaangażowaniem. Z perspektywy czasu myślę, że to było podejrzane.
W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi. Paul zerwał się na równe nogi.
– Rany boskie, może to coś z Jilly? Kiedy wybiegł z salonu, Maggie skomentowała jego zachowanie.
– Wiem, że wolałbyś tego nie słyszeć, ale z tego wynika, że ona niekoniecznie musiała uprawiać ten seks z Paulem.
Chętnie dałbym jej kuksańca. Jilly miałaby robić skok w bok? Nigdy w życiu! Nie miałem jednak czasu mocniej przycisnąć Maggie do muru, bo do salonu wrócił Paul, ale nie sam. Za nim w drzwiach ukazała się drobna dziewuszka, czy raczej kobietka, w wieku około dwudziestu pięciu lat. Włosy w kolorze ciemnego brązu, gęste i faliste, ściągnęła do tyłu dwiema plastikowymi spinkami. Skórę miała bielszą niż świeżo uprana koszula, a na nosie okulary w okrągłych, złotych oprawkach. Ubrana była w luźne dżinsy i białą, chyba męską, koszulę z zawiniętymi rękawami, wyrzuconą na wierzch i prawie sięgającą kolan.
– Cześć, Cal, cóż cię do nas sprowadza? – przywitała ją Maggie, powoli podnosząc się z miejsca.