Выбрать главу

To nie był taki zwykły, nieokreślony śmiech, ale wybuch perlistej radości dobywający się z głębi piersi. Uśmiechnąłem się z aprobatą i wyciągnąłem do niej rękę.

– Dzień dobry pani, nazywam się Ford MacDougal. Mieszkam tu od niedawna, dopiero zacząłem wykładać na Uniwersytecie Willamette nauki polityczne. Specjalizuję się zwłaszcza w stosunkach międzynarodowych dziewiętnastowiecznej Europy. Chciałem sprawdzić, z jakich materiałów źródłowych studenci mogą korzystać poza terenem uczelni. A swoją drogą, podobają mi się te pomarańczowe półki na tle turkusowych dywanów.

– Dzień dobry, panie… czy panie doktorze?

– No, niby mam ten doktorat, ale poza uczelnią „doktor MacDougal” brzmi jakoś sztucznie. Nie wiem, jak pani, ale mnie doktor zawsze się kojarzy z takim, co to zagląda pacjentom do tyłka, dlatego nie lubię, kiedy ktoś tak się do mnie zwraca. Wolę już rozmawiać o wojnach łotewskich gangów narkotykowych.

Znowu ją zamurowało na jakieś trzy sekundy, po czym eksplodowała kaskadą śmiechu. Szybko jednak zakryła ręką usta i próbowała się opanować.

– Och, przepraszam! – wy dyszała, z wysiłkiem tłumiąc śmiech. – Normalnie zachowuję śmiertelną powagę i nigdy się tak nie śmieję.

Odchrząknęła, wyrównała klapy żakietu i oświadczyła uroczystym tonem:

– No więc dobrze, panie MacDougal, nazywam się Laura Scott i pracuję tu jako kierownik działu naukowego.

– Pięknie się pani śmieje! – wyznałem, kiedy uścisnęliśmy sobie dłonie. Uchwyt jej ręki był silny, a dłoń wąska, z długimi, wypielęgnowanymi palcami.

– Od dawna pani tu pracuje?

– Niecałe pół roku. Pochodzę z Nowego Jorku, ale przyjechałam tu, żeby studiować bibliotekoznawstwo w Willamette. To moja pierwsza praca na Zachodnim Wybrzeżu, tyle że kiepsko płatna. Ledwo starczy na karmę dla mojego ukochanego kota Grubstera i gwarka Nolana.

Wsłuchiwałem się uważnie w każde jej słowo. Dobrze, że lubi zwierzątka i trzyma je w domu, ale przede wszystkim nie mogłem oderwać wzroku od jej ust. Miała pełne, zmysłowe wargi, na których pięknie prezentowała się czerwona szminka. Odchrząknąłem, aby coś powiedzieć, ale plotłem same głupstwa jak zakochany nastolatek.

– Tak, ma pani rację, z tymi pieniędzmi są wieczne problemy. Dobrze, że oprócz siebie nie mam na utrzymaniu żadnych ptaków i kotów, bo sam wystarczająco dużo jem. Na uniwersytecie też mamy ciężkie warunki. Wprawdzie jako profesor mam do dyspozycji gabinet z ładnym widokiem, ale ogrzewanie jest tam tak staroświeckie, że słychać, jak para świszczy w rurach.

Tym razem Laura kilkakrotnie zamrugała oczami, ale nie wybuchła spontanicznym śmiechem, tylko dyskretnie zachichotała. Dobre i to. W każdym razie wiedziałem, że potrafię ją rozśmieszyć, a to oznaczało, że wydałem się jej zajmujący.

Miałem już przygotowany scenariusz roli, jaką chciałem odegrać, żeby omotać ją do tego stopnia, by wyznała mi całą prawdę. Jednak na razie wolałbym raczej porwać ją w ramiona i polecieć z nią na Tahiti. Z tego powodu byłem wściekły na siebie.

– Czy ma pani jakieś konkretne plany na dzisiejszy wieczór? – zapytałem, a kiedy nie uzyskałem odpowiedzi, dodałem: – Jestem tu od niedawna i nikt mnie nie zna, więc rozumiem, że boi się pani, bym nie okazał się kimś w rodzaju Kuby Rozpruwacza. Dla pewności chodźmy więc gdzieś blisko. Piętro niżej widziałem tu taką kawiarenkę „Amadeusz”…

Spojrzała na duży, „służbowy” zegar, umiejscowiony akurat nad dziełami naukowymi dotyczącymi okresu średniowiecza. Potem uśmiechnęła się do mnie i potakująco skinęła głową.

– Dajmy sobie spokój z „Amadeuszem”, wystarczy, że codziennie wpadam tam coś zjeść. Na tej samej ulicy znam taką fajną knajpkę…

Najpierw pokazała mi bibliotekę, a po godzinie poszliśmy spacerkiem wzdłuż Liberty Street do tajlandzkiej restauracji „Mai Thai”. Po bliższym poznaniu lokal okazał się doskonały, choć na pierwszy rzut oka wyglądał niezbyt zachęcająco z powodu słabego oświetlenia i pokładów kurzu. Dlatego też obawiałem się zamówić tam danie mięsne.

Jeszcze zanim wyszliśmy z biblioteki, Laura rozpuściła włosy, więc korciło mnie, by zanurzyć w nie twarz i dłonie. Oparła się o mnie ramieniem, na które spłynęła fala długich włosów. W swoim zachowaniu nie przejawiała żadnych kompleksów ani zahamowań, przeciwnie – tryskała nieskrępowanym humorem, dzięki czemu poczułem się jak najatrakcyjniejszy facet na świecie. Wyznała mi, że w marcu skończyła dwadzieścia osiem lat. Mieszkała sama w osiedlu szeregowych domków nad rzeką, grywała w tenisa i squasha, pasjonowała się także jazdą konną. Jeździła w klubie położonym niedaleko miasta. Cieszyłem się, że w stosunku do mnie zachowywała się tak swobodnie, i pragnąłem, aby tak zostało.

Sam opowiedziałem jej przygotowaną zawczasu bajeczkę o życiu na uczelni, osnutą na wspomnieniach moich krewnych i znajomych z okresu studiów. Dojadała właśnie tajlandzką potrawkę z kurczęcia „satay”, gdy doszedłem do wniosku, że żarty się skończyły. Przyjechałem do tego miasta nie po to, aby nawiązać romans z tą niezwykłą kobietą, ale aby zrealizować określony cel. Rozsiadłem się więc wygodnie i bacznie obserwowałem jej reakcję, kiedy wypowiedziałem następujące zdanie:

– Mam krewnych w Edgerton, to jest na wybrzeżu, mniej więcej godzinę drogi stąd.

Niby nie przerwała konsumpcji, ale od razu zauważyłem zmianę w jej spojrzeniu. Dotychczas łagodne i rozmarzone, stało się nagle ostre i przenikliwe. Nie skomentowała natomiast usłyszanego zdania, więc kontynuowałem ten temat.

– Mój kuzyn, Rob Morrison, służy w tamtejszej policji. Mieszka nad samym klifem, człowiek czuje się w jego domu jak w łodzi, szczególnie kiedy wyjrzy się przez okno. Słyszała pani kiedyś o tej miejscowości albo zna pani kogoś stamtąd?

Byłem ciekaw, czy skłamie.

– Tak, słyszałam i znam – odpowiedziała. O mało nie spadłem z krzesła, bo nie przypuszczałem, że tak łatwo zwierzy się zupełnie obcemu człowiekowi. A może właśnie dlatego, że byłem w tych stronach zupełnie obcy?

– A mojego kuzyna pani zna? – drążyłem dalej.

– Roba Morrisona? Nie przypuszczam, abyśmy się kiedykolwiek spotkali.

– Chyba rzeczywiście nie, bo zapamiętałaby go pani. To prawdziwy atleta, triathlonista.

Laura ostentacyjnie westchnęła i teatralnym gestem przewróciła oczami. I kto tu śmiał nazywać ją niepozorną czy zahamowaną? Ta dziewczyna wprost promieniała blaskiem.

– Przykro mi, ale nie miałam okazji go poznać. Znam natomiast Bartlettów, Jilly i Paula.

– Ależ ten świat jest mały! – Miałem nadzieję, że głos mi nie zadrżał. – Tak się składa, że też znam ich bardzo dobrze.

Przełknąłem łyżkę zupy kokosowej i ciągnąłem:

– Jest pani trochę młodsza niż Jilly, więc nie mogłyście chodzić razem do szkoły. Ciekawe, jak się poznałyście.

– Jakieś pięć miesięcy temu Jilly przyszła do naszej biblioteki. Wdałam się z nią w rozmowę, z której wynikało, że poszukiwała artykułów na temat niepłodności. Podpowiedziałam jej, aby spróbowała coś znaleźć w Internecie i zaoferowałam się, że pokażę, jak ma się obchodzić z naszym komputerem, ale przyznała, że to przerasta jej możliwości. Od tamtej pory widywałyśmy się raz lub dwa razy w tygodniu, czasem tu, a czasem w Edgerton. Trzy miesiące temu poznałam Paula.

Machinalnie bawiąc się widelcem, rozmyślałem. Coś mi się tu nie zgadzało. Obsługa komputera miałaby przekraczać możliwości Jilly? Ciekawe, w jakim celu tak okłamała Laurę, bo przecież zawsze miała smykałkę do komputerów. I o co chodziło z tą niepłodnością? Jednak zapytałem tylko: