– Jilly wyraziła się w ten sposób, że Laura ją zdradziła – mówiłem powoli, cedząc słowa. – Jeśli nie miała na myśli tego, że się z nią przespałeś, jeśli to wszystko zmyśliłeś, to co mogła przez to rozumieć?
– Może wmówiła sobie, że Laura była moją kochanką?
– Paul wzruszył ramionami.
– Pewnie robiłeś przy niej jakieś aluzje, które mogła błędnie zinterpretować. – Aż się prosiło, żeby go trochę podpuścić!
– O rany, Mac, po ośmiu latach małżeństwa każdemu zdarzają się nieporozumienia. My też nie byliśmy święci.
– Kiedy ostatni raz widziałem się z Jilly, mówiła mi, że prawie nie wychodzicie z łóżka.
– No, wiesz, seks to jeszcze nie wszystko.
– A czy to prawda, że Laura była u was w tamten wtorek wieczorem?
– Ależ skąd! Przecież ci już mówiłem, że byliśmy tylko we dwoje, Jilly i ja, no i jeszcze ten pieczony halibut. Zresztą, jakie to ma znaczenie, czy była u nas, czy nie? Wracam do pokoju Jilly.
Odprowadziłem go wzrokiem, dopóki nie zniknął za zakrętem korytarza wychodzącego z holu. Tymczasem Maggie i Rob wyszli już z pokoju Jilly i ich głosy przemieszały się z głosami ochroniarzy.
Zauważyłem też siostrę Himmel, a za nią jeszcze chyba z sześcioro innych pracowników szpitala. Dała mi znak ręką, abym podszedł, a kiedy się zbliżyłem, spostrzegłem, że jest bardzo zdenerwowana, gotowa lada chwila wybuchnąć płaczem. Załamywała ręce, a jej bladość mnie zaniepokoiła, więc uspokajającym gestem dotknąłem jej ramienia.
– No, siostro…
– Panie MacDougal, to wszystko moja wina. Nie upilnowałam pani Bartlett i gdzieś przepadła!
Wypróbowałem na niej spokojny i rzeczowy ton głosu, który czasem okazywał się skuteczny w takich wypadkach.
– Może byśmy porozmawiali gdzieś na osobności? Siostra mogłaby mi bardzo pomóc! – zaproponowałem. Pokazała mi drogę do pokoju pielęgniarek, gdzie siedziały przy kawie dwie jej koleżanki. Jedna z nich akurat mówiła:
– Podobno chciała popełnić samobójstwo, ale ją odratowali. Pewnie teraz spróbuje znowu, może tym razem skutecznie…
Tymczasem jej interlokutorka zobaczyła mnie i zerwała się na równe nogi.
– O, pan MacDougal!
– Przepraszam panie na chwilę. Chciałbym z siostrą Himmel zamienić parę słów w cztery oczy.
Pielęgniarki ulotniły się w jednej chwili, więc podprowadziłem siostrę Himmel w stronę kanapy obitej brązową ceratą pamiętającą lepsze czasy sprzed mniej więcej trzydziestu lat.
– Proszę mi opowiedzieć, co tu się działo – zachęciłem, siadając przy niej.
Nabrała powietrza w płuca i zacisnęła rękę w pięść, aż się napięły jej potężne mięśnie. Była silną kobietą, więc i kolory zaczęły z wolna powracać na jej policzki.
– Pani Bartlett zachowywała się bardzo spokojnie – zaczęła swoją relację. – Nic dziwnego, miała o czym myśleć! Słyszałam, ile różnych pytań jej zadawano, aż w końcu odpowiedziała komuś, że pamięta wszystko jak przez mgłę. To oczywiście możliwe, ale nie wydaje mi się, żeby tak było… Zresztą, powiem panu wszystko, co mi leży na sercu. Gdyby nie to, że jadłam na obiad krewetki, siedziałabym przez cały czas przy pani Bartlett i nie doszłoby do tego nieszczęścia!
– Krewetki? – Musiałem aż zamrugać z niedowierzaniem, bo pani Himmel uspokajająco poklepała mnie po ręku.
– No tak, skąd mogłam wiedzieć? Wprawdzie kiedyś też mi zaszkodziły, ale to było dawno, a te wyglądały tak apetycznie, że chciałam spróbować. I tak mnie pogoniło, że rzygałam jak kot, gorzej niż ten pan z dołu, co bierze chemioterapię! Zamiast na swoim posterunku, siedziałam w ubikacji, a pani Bartlett tymczasem spokojnie sobie wyszła, nikt nawet jej nie zauważył… Zwłaszcza że miała swoje rzeczy, doktor Bartlett przyniósł jej w walizce… Tak dla świętego spokoju, bo strasznie mu wierciła dziurę w brzuchu…
Pomyślałem sobie, że Paul będzie umiał opisać części garderoby, jakie przyniósł Jilly. Tymczasem siostra Himmel mówiła dalej:
– Dopiero co podsłuchałam, jak Brenda Flack, ta, co pracuje na OIOM-ie, rozmawiała z którąś z dziewczyn, że pani Bartlett uciekła stąd, żeby się zabić. Przykro mi, panie MacDougal, ale to całkiem możliwe.
– Nie. Jilly powiedziała mi wyraźnie, że wcale nie chciała skończyć ze sobą, tylko straciła panowanie nad samochodem, a ja jej wierzę. Nie wiem jeszcze, dlaczego znikła stąd tak nagle, ale na pewno to ustalimy. Nie przypomina sobie siostra, czy nie zdarzyło się dziś coś dziwnego lub niepokojącego?
– Bo ja wiem… Zaraz, chyba dzwoniła ta młoda pani, która była tu wczoraj.
– Laura Scott?
– Rzeczywiście, tak się przedstawiła. Chciała rozmawiać z panią Bartlett, ale źle ją połączyli i w końcu się nie dodzwoniła. Czy to mogło mieć jakieś znaczenie? Te panie chyba się przyjaźnią, prawda?
Jeszcze o trzeciej nad ranem tkwiliśmy w punkcie wyjścia. Nie spotkaliśmy nikogo, kto widział Jilly bądź kogoś wynoszącego ją ze szpitala. Maggie Sheffield zredagowała odpowiedni komunikat, ale niewiele mogliśmy w nim podać. Nie mieliśmy żadnej wskazówki dotyczącej samochodu, jakim mogła się oddalić. Podaliśmy tylko rysopis uzupełniony o informacje Paula na temat stroju. Przywiózł jej bowiem szary dres z czarną lamówką i czarno-białe adidasy.
Przeprowadziłem szczegółowy wywiad w centrali telefonicznej, gdzie dowiedziałem się, że o godzinie 20.48 ktoś dzwonił do pokoju Jilly z automatu przy Piątej Alei w Edgerton. Laura dzwoniła około ósmej wieczorem, lecz nie uzyskała połączenia.
Odszukałem Paula, chcąc podzielić się z nim tymi informacjami. Siedział w pokoju Jilly z twarzą ukrytą w dłoniach.
– Ktoś wieczorem dzwonił do Jilly z automatu w mieście – powiedziałem mu.
– Tu jest tylko jedna budka telefoniczna, przy Piątej Alei, naprzeciw delikatesów „U Grace” – wyjaśnił mi Paul.
– Czyli że każdy mógł urwać się na chwilę z przyjęcia u Tarcherów i wykonać ten telefon – podsumowałem. – Ty też, Paul.
– Rzeczywiście – przyznał, nie patrząc mi w oczy. – Cotter ma własny pogląd na tę sprawę. Uważa, że Jilly się wnerwiła, bo wszyscy z góry założyli, że chciała ze sobą skończyć. Chciała nas przestraszyć, żebyśmy się trochę o nią pomartwili, a wtedy wróci i roześmieje się nam w nos. Aha, zapomniałem ci powiedzieć, że Cotter był tu wcześniej i pomagał w poszukiwaniach.
– Chodźmy lepiej się przespać – zadecydowałem. – Zrobiło się późno, a mnie się już mózg lasuje. Do rana i tak nic nie zdziałamy, jedźmy do domu!
Chciałem zdrzemnąć się przynajmniej jakieś trzy godziny, zanim wybiorę się do Salem, aby odwiedzić Laurę.
11
Nazajutrz zaraz po siódmej rano stawiałem już swój samochód na parkingu należącym do osiedla szeregowych domków tuż obok parku. Wysiadłem i zacząłem od tego, że przede wszystkim rozejrzałem się dokładnie. Domki mogły mieć najwyżej trzy-cztery lata. Zaprojektowano je w stylu francuskiej prowincji, a każdy składał się z trzech segmentów oszalowanych jasnopopielatymi, drewnianymi panelami. W parku rosły głównie sosny i świerki, ale znajdowały się tam także place zabaw dla dzieci i staw zarośnięty liliami wodnymi, po którym pływały kaczki. Zanim wszedłem na teren osiedla, po drodze zauważyłem basen pływacki, pawilon klubowy, a nawet nieduże pole golfowe. Od razu przypomniałem sobie słowa Laury o jej niskich zarobkach w bibliotece i coś mi tu zazgrzytało. Mieszkania w takim osiedlu nie mogły być tanie.
Laura Scott otworzyła drzwi i na mój widok zamrugała z niedowierzaniem.
– Ładnie sobie mieszkasz! – Pozdrowiłem ją jakby nigdy nic.