Wjechałem na podjazd, zastanawiając się, jak długo Paul może jeszcze siedzieć w szpitalu. Z bliska poznałem, że stojący przed domem wóz to biały, czterodrzwiowy chrysler z zielonym napisem „Szeryf”. Wsadziłem głowę do środka przez otwarte okno i zapytałem:
– O, koleżanka też do Paula?
Za kierownicą siedziała bowiem kobieta tuż po trzydziestce, w brązowym, nieskazitelnie odprasowanym mundurze przepasanym szerokim, czarnym, skórzanym pasem. Z przypiętej do pasa kabury wyglądał dobrze mi znany pistolet automatyczny typu SIG Sauer, model 220, kalibru 9 mm.
– Tak, a z kim mam przyjemność? – odpowiedziała.
– Jestem bratem Jilly. Nazywam się Ford MacDougal z Waszyngtonu. Przyjechałem zobaczyć Jilly i dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się jej przydarzyło.
– Pracujesz w Biurze Śledczym? – spytała podejrzliwym tonem.
– Widzę, że plotki rozchodzą się szybko! – Wyciągnąłem przez okno rękę do policjantki. – Możesz mi mówić Mac.
Uścisnąłem jej dłoń w rękawiczce z miękkiej, czarnej skórki, specjalnie przystosowanej do prowadzenia samochodu.
– A ja się nazywam Maggie Sheffield. Jestem tutaj szeryfem i też chciałabym bliżej poznać okoliczności wypadku Jilly. Wracasz może ze szpitala? – Kiedy przytaknąłem, dodała: – No i jak? Bez zmian?
– Na razie tak. Paul został przy niej, ale trudno mu się po tym wszystkim pozbierać.
– Dziwisz się? Można sobie wyobrazić, jakie teraz przeżywa piekło. Nieczęsto się zdarza, żeby czyjaś żona zleciała z szosy do morza, zostawiła taki wspaniały wóz kilka metrów pod wodą, a sama wylądowała w szpitalu, nie na cmentarzu!
Głos jej brzmiał tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać – pytanie tylko, czy żałowała Jilly, czy jej porsche?
– Jechałaś kiedyś tym samochodem? – zagadnąłem.
– Owszem, raz. Zabawne, bo zazwyczaj nie jeżdżę bardzo szybko, chyba że naprawdę muszę. Ledwie jednak usiadłam za kółkiem i dotknęłam nogą pedału gazu, a sama nie wiedziałam, kiedy na liczniku zrobiło się sto dwadzieścia. Dobrze, że w pobliżu nie było żadnego gliniarza! – Uśmiechnęła się, ale unikała mojego wzroku. – Jilly strasznie entuzjazmowała się tym wozem. Pruła po Piątej Alei zygzakiem, od krawężnika do krawężnika, pohukując i trąbiąc. Ludzie wyglądali z okien mieszkań i sklepów, śmiali się i przyjmowali zakłady, że prędzej czy później rozpieprzy ten wóz.
– Co też zrobiła.
– Tak, ale nie dlatego, że wygłupiała się jak smarkata. To musiało być coś poważniejszego. – Z lżejszego tonu głosu przeszła znowu na ponury i podejrzliwy. Całkiem niespodziewanie walnęła nagle pięścią w kierownicę. – Przecież to czysty obłęd! Rob Morrison z drogówki, ten, który ją wyciągnął, widział, jak przyspieszała, jadąc prosto na klif. W tym miejscu szosa dosyć ostro opada, wyraźnie musiała dodać gazu, jakby chciała przeskoczyć na drugą stronę. Ale to niemożliwe, przecież Jilly na pewno nie chciała popełnić samobójstwa!
Zmarszczyła czoło i ponad kierownicą wbiła wzrok w las po przeciwnej stronie szosy.
– Masz jakiś pomysł, co to może znaczyć? Już miałem odpowiedzieć, że nie, bo nie chciałem, aby pani szeryf wzięła mnie za nawiedzonego, ale samo mi się wyrwało:
– Owszem, mam, ale sam też tego nie rozumiem. Maggie wybuchnęła szczerym śmiechem.
– No więc na pewno będziesz chciał wyjaśnić wszystkie niejasności. Jesteś wprawdzie bratem Jilly, ale przede wszystkim agentem FBI, a w tej firmie wszystko musi być dopowiedziane do końca.
– Racja, ale z FBI wziąłem urlop, w tej chwili jestem przede wszystkim bratem Jilly i wcale nie mam zamiaru zgrywać ważniaka! – W tym momencie zaburczało mi w brzuchu. – Wiesz co? Paul pewnie jeszcze nieprędko wróci z tego szpitala, a ja chciałem zatrzymać się u niego, bo „Pod Jaskrami” mieszkają już uczestnicy zjazdu ortodontów. Tymczasem zrobiła się pora na lunch i umieram z głodu!
– Zjazd ortodontów? Czy ta Arlene nie mogła wymyślić nic lepszego, żeby cię spławić? Nie ma za grosz wyobraźni!
– Naprawdę chciała mnie spławić? Czy dlatego, że jestem tu obcy, czy dlatego, że jestem z Biura Śledczego?
– Arlene Hicks wolałaby, żebyś trzymał się z daleka od jej czcigodnego lokalu. Ma uczulenie na gliniarzy.
– To tak szybko się rozniosło?
– Tak, bo Paul spotkał w sklepie z bronią Benny’ego Pickle’a i powiedział mu, że masz przyjechać, a ten Benny to największa papla po tej stronie Gór Skalistych.
– Dobrze, ale co w tym złego, że jestem detektywem? Przecież nie gryzę, nie chrapię, nie pluję na podłogę i na pewno nie ucieknę bez zapłacenia rachunku.
– Arlene nie lubi nawet, kiedy ja się kręcę w pobliżu, chociaż mnie zna. Ciebie wprawdzie nie zna, ale wie, że przyjechałeś z Waszyngtonu, który dla niej jest siedliskiem grzechu i zgnilizny moralnej.
– Może coś w tym jest. Arlene ma coś konkretnego na myśli?
– Eee, tam – machnęła ręką. – Dobra, Mac, skoro już tu jesteś, na pewno chcesz zbadać okoliczności wypadku Jilly. Ja chcę tego samego, więc chyba rozsądniej będzie, jeśli zjednoczymy nasze wysiłki, przynajmniej częściowo. Problem tylko w tym, czy zamierzasz grać ze mną uczciwie.
– Na razie nie zamierzałem z nikim grać. – Uniosłem brew. – Jeśli jednak podejmuję grę, na ogół gram fair. Niby dlaczego miałbym postępować inaczej?
– Bo jesteś wielka szycha z Centrali, a wy tam chcielibyście zawsze wszystkim komenderować i traktować z góry takich prowincjonalnych gliniarzy jak my. A ja nie dam zrobić z siebie dziewczynki na posyłki!
– Już ci raz powiedziałem, że nie przybyłem tu jako agent FBI i wyłącznie jako brat Jilly chciałbym się dowiedzieć, co się stało. Raczej się cieszę, że ty też do tego zmierzasz, a nie próbujesz zatuszować sprawy, jak zrobiłoby wielu prowincjonalnych gliniarzy. Najłatwiej wszak zaszufladkować ten wypadek jako próbę samobójczą i przekazać do rozpoznania psychiatrom. Chyba już wierzysz, że gram szczerze? Może wiesz o czymś, o czym powinienem wiedzieć? Na przykład, czy jest jakiś powód, aby zakładać, że Jilly nie zjechała z tego klifu celowo?
Pani szeryf rozluźniła się nieco i zadała pytanie z zupełnie innej beczki.
– Kiedy zostałeś ranny i co to było?
– Skąd wiesz, że byłem ranny? Czyżbym nadal był blady jak nieświeża owsianka?
Przekręciła głowę na bok, aby patrzeć mi prosto w twarz. Teraz zorientowałem się, że jest młodsza niż myślałem. Chyba nie miała jeszcze trzydziestu lat, chociaż nie mogłem tego stwierdzić na pewno, gdyż jej oczy przesłaniały ciemne okulary o lustrzanych szkłach, jakie chętnie wkładali policjanci z drogówki, aby imponować kierowcom. Włosy miała gęste, rdzawobrązowe i faliste, splecione we francuski warkocz podwinięty do góry i przypięty drewnianą klamrą rzeźbioną w kształt indiańskiego totemu. Używała szminki w odcieniu koralowym, podobnie jak moja dawna przyjaciółka z Anglii, Caroline, projektantka mody. Tamta jednak nie miała ani w połowie tyle siły i pewności siebie, co kobieta siedząca w tej chwili przede mną.
Oczywiście pani szeryf wiedziała, że ją obserwuję. Przez dłuższą chwilę pozwoliła na to, zanim odpowiedziała na moje pytanie.
– Na szczęście nie, bo nie cierpię owsianki, ale poznałam po twoich ruchach, że jeszcze nie jesteś w formie. Chodzisz, jakbyś był o dwadzieścia lat starszy, poza tym na lewym policzku masz jeszcze ślady po sińcach i wyraźnie oszczędzasz prawą rękę. Trochę się też garbisz, jakbyś się obawiał, że zabolą cię żebra. Co ci się przydarzyło?
– Bomba w samochodzie-pułapce.
– Jakoś nie słyszałam, żeby ktoś z Biura Śledczego wyleciał w powietrze.
– Bo to się stało nie u nas, tylko w Tunezji. Wyjątkowo parszywe miejsce. Ledwo otworzysz buzię, zaraz nałykasz się gorącego piachu. Ludzie, z którymi miałem do czynienia, też nie byli zbyt sympatyczni.