Doktor uniósł prześcieradło i po chwili poczułem się lepiej. Przez cały czas oddychałem spokojnie i lekko, tak jak kazano. Ale słyszę, jak się „ciotka” złości:
– Co za cholerny przyrost. We wszystkich kierunkach. Będę musiała robić elektrycznym nożem.
– Tasakiem go, siekierą, armatą – podpowiedziałem. Wytrzyma pan?
– Wytrzymam.
– To niech się pan trzyma, bo będzie duży ból i prąd może uderzyć.
Słyszę szum elektrycznego noża i… ból, ból, coraz większy ból, ciemno w oczach i myśclass="underline" „żeby chociaż wstrzymać oddech”. Ale nic. Wytrzymam.
Oddech wciąż krótki i lekki i… ból coraz mniejszy.
– No i macie – znów słyszę głos – druga taka sama cholera. Armatą go, wytrzymam – mówię jeszcze.
– Niech się pan trzyma. I znów taki sam ból.
Po kilku razach, gdy chciałem coś powiedzieć, usłyszałem jakiś nieartykułowany dźwięk, cichy i bełkotliwy.
Niedobrze, nie mam siły wydobyć z siebie głosu. Chwilę pomyślałem, pokręciłem głową, żeby mi się w oczach rozwidniło, nasiliłem się i znów odezwałem się, głośno i wyraźnie: – Sak tam idzie, pani doktor, obejdzie się bez plastyki?
– Jeśli będzie się pan do końca operacji zachowywał tak jak teraz, to plastyki nie będziemy robili.
– Wobec tego „zachowuję się” dalej – odpowiedziałem, mimo że już mówienie przychodziło z trudem.
Teraz leżałem, nic nie mówiłem i na nic już nie reagowałem, dopiero gdy otrzymałem silne uderzenie w plecy, zapytałem zły: – Kto tam do licha pięścią bije?
– Czym?
– No, ktoś mnie pięścią trzasnął. – Patrzcie, poczuł…
– A jak miał nie poczuć – odpowiadam.
– Musieliśmy łopatkę wstawić na miejsce – mówi doktor.
– To co innego, siła wyższa. Byłoby mi niewygodnie nosić łopatkę w ręku.
– Widzicie – śmieje się doktor – humor go nie opuszcza.
Wreszcie operacja skończona. Siedzę na stole operacyjnym podtrzymywany przez sanitariusza. Czekamy na wózek, którym zawiozą mnie do pokoju. Patrzę na obecnych i kręcę głową, bo widzę wszystko potrójnie. Po chwili mówię:
– .Ale nie muszę się wstydzić, nie krzyknąłem.
Lekarz, który poprzedniego dnia miał ze mną rozmowę przygotowawczą, powiedział poważnie:
– Uratował pan żebra. Byliśmy przygotowani do robienia plastyki, gdyby pan krzyknął jeden tylko raz. Doktor operowała w środku ostrymi narzędziami, przy krzyku płuco porusza się raptownie i jeśli nie zdąży wyjąć narzędzia, może skrzywdzić pacjenta. Lekarz operujący nie będzie w takiej sytuacji ryzykował.
Wózek wtoczono do pokoju.
– Chłopaki, nic strasznego – mówiłem – nie bójcie się,: można wytrzymać.
Mówili później, że to powiedzenie poprawiło nastrój po operacjach pana Józefa i Jurka.
Teraz zaczęło się kłucie: codziennie streptomycyna, dopełnianie odmy i punkcja krwistego płynu z komory pooperacyjnej, cztery razy na dobę pantopon i każdego tygodnia punkcja ropy.
Pantopon to dobry wynalazek. Człowiek usypia na żądanie. Zamknie oczy i śpi. Słychać rozmowy, lecz żeby coś powiedzieć, trzeba otworzyć oczy. Mówię kilka słów, zamykam oczy i już jestem wyłączony.
W czwartek już się sam ogoliłem i umyłem. Jedną ręką. Siedzę na łóżku; a miska z wodą przede mną.
W pierwszą niedzielę po operacji przyjechała żona. Weszła do pokoju, spojrzała, że leżę w kaftaniku zapinanym z przodu i… strzyk, strzyk – z oczu tryska fontanna.
– Czego płaczesz? – pytam. – Już po kłopocie. Dzisiaj piąty dzień po operacji i już się dobrze czuję.
– Dlaczego nie powiedziałeś prawdy? Czułam, że mnie oszukujesz! Codziennie przychodzą w odwiedziny znajomi z innych oddziałów. Wściec się można. Przychodzą teraz, w pierwsze dni po operacji. Wtedy, kiedy czuję się źle, boli i potrzebuję dużo spokoju. Ale później, gdy już jest dobrze i chętnie przyjmę każde odwiedziny- przez całe tygodnie nie zajrzy żaden kolega, żaden znajomy.
– Zrobimy punkcję po prawej stronie – powiedział doktor w czasie obchodu. – Niech pan przyjdzie za pół godziny do gabinetu.
Mimo że jestem dopiero trzy tygodnie po zabiegu; do gabinetu pozwala doktor przyjść.
Już po obchodzie. Siadam na stołku, a za moimi plecami stoi pielęgniarka. Doktor szykuje grubą igłę, strzykawkę, podnoszę prawą rękę i kładę dłoń na głowie. Doktor wbija igłę, ciągnie tłok strzykawki, lecz nic nie wychodzi. „Nie trafiłem igłą do komory ropnej – mówi doktor półgłosem, jakby sam do siebie. – Zrobimy jeszcze raz”. Igła wciąż siedzi w skórze, ale teraz wbija ją w ciało, nadając jej trochę inny kierunek. Ciągnie strzykawką i znowu nic. Teraz zaczyna się zabawa. Doktor wbija igłę, a ja liczę, ile razy. Dwanaście, piętnaście – już robi mi się ciemno w oczach i jestem zmęczony – szesnaście, siedemnaście i… – Nic pana nie boli? – pyta doktor.
Nie, ale robi się ciemno w oczach i…
Prawa ręka drgnęła silnie, doktor błyskawicznie wyrwał igłę, pchnął mnie do tyłu, usłyszałem jeszcze tylko, jak krzyknął: „Chorego głową na dół!”, i zemdlałem.
Gdy oprzytomniałem, leżałem na kanapce lekarskiej. W głowie młyn, a przed oczami – czerwone ognie. Czułem bezwład w całym ciele. Po kilku minutach odpoczynku usiadłem i zastanowiłem się, dlaczego błyska mi w oczach. Po chwili zapytałem doktora, który siedząc obok bez przerwy sprawdzał mi tętno
– Doktorze, co to było, czy ja tak „prawidłowo” zemdlałem? Coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu.
– Skąd, jakie zemdlenie – odparł doktor pogodnie. – Pan zupełnie prawidłowo umierał. Zator. Powietrze dostało się do naczynia krwionośnego. Gdyby zamiast mnie była tu słaba kobieta, to już z panem byłby koniec. Nie dałaby rady poderwać pana za nogi do gary.
– Jeśli tak wygląda śmierć – powiedziałem takim samym tonem – to nie jest to takie straszne.
– Ale nieprzyjemne. – Nie zauważyłem.
– Dla lekarza nieprzyjemne, że pacjent umarł mu w rękach – odpowiedział doktor. A po chwili namysłu zapytał: – No co? Przełożymy punkcję do jutra?
– A jaka jest szansa jutro?
– Taka sama jak dziś.
– No, to niech pan robi dalej – odpowiedziałem, równocześnie kładąc rękę na głowie – nie umrę. Takich jak ja trzeba zabijać-sami nie umierają.
Doktor wziął igłę i teraz wbił w miejsce odległe o dwa centymetry od poprzedniego wkłucia.
Trzymając igłę w skórze wbijał ją jeszcze siedem razy – a ja siedziałem spokojnie i podglądałem, jak wbija igłę, zakłada strzykawkę, ciągnie tłok i… nic nie wyciąga. W oczach wciąż jeszcze widziałem ognie, ale już mniejsze i nie tak często, jak zaraz po oprzytomnieniu.
Po siódmym wbiciu igły, gdy znów nie trafił na komorę, wyjął igły całkowicie, odrzucił ze złością i powiedział: – Wolno nam chorego męczyć, lecz nie wolno zamęczyć. Odkładamy punkcję.
Następnego dnia dopełniono odmę po stronie lewej operacyjnej, więc; dopiero po dwóch dniach znów doktor przypuścił atak na komorę ropną. Tym razem według planu strategicznego. Wszystkie manele potrzebne do punkcji zabrał do rentgena. Stałem za ekranem, a doktor macał, gniótł palcem, zaznaczał ołówkiem, zapalił światło, przypasował igłę, zgasił światło i… wbija igłę. Po chwili zapala światło, zakłada strzykawkę, ciągnie…
– Doktorze, stawiam litra! – wrzasnąłem, gdy zobaczyłem, że ropa wchodzi do strzykawki.
Tego dnia wieczorem przyszła na obchód ordynator – „ciotka”. Gdy podeszła do mojego łóżka, wydała rozkaz: „Usiąść! Podnieść ręce do góry!” Gdy podniosłem w górę swoje piszczele, powiedziała:
– O… jakie to chude.
– No bo człowiek inteligentny nie tyje – odrzekłem poważnie. Już odchodził, lecz zatrzymała się. Popatrzyła roześmianymi oczami i odpowiedziała: