– No tak, grunt to dobre mniemanie o sobie.
– Niech pan zdejmie koszulę, będziemy zdejmować szwy – powiedział; doktor do następnego pacjenta.
Wychyliłem się z łóżka, żeby zobaczyć, jaki jest szew i czy nie ropieje. To pierwsza czynność wszystkich chorych w pokoju, gdy któremu zdejmuje się szwy, bo ropiejący szew to długa i przykra komplikacja.
– O, jak to patrzy – powiedziała doktor przekornie. – A może chciałby pan mi pomóc?
– Dlaczego nie? Widziałem już, jak to się robi, i potrafię podać to, co trzeba.
– . To dlaczego przedwczoraj sobie pan nie pomógł?
– To już tak jest, że fryzjera strzyc musi inny fryzjer, dlatego i mnie musieli inni pomagać.
Po trzech dniach w miejscu ostatniej punkcji zrobił się duży bolący guz, na który dekarz kazał przyłożyć maść. Przy zmianie opatrunków widać było ślad ropy. Doktor chcąc sprawdzić, co to za guz, wbił w niego igłę, lecz nie wyciągnął żadnego płynu: Ponieważ miejsce punktowania zajął guz, więc przy następnej punkcji doktor wkłuwał się wbijając igłę w górną część klatki piersiowej. Po wyciągnięciu ropy doktor przepłukiwał komorę. Teraz też nabrał w strzykawkę płynu, założył na tkwiącą w piersiach igłę, docisnął tłok i… poczułem spływający spod pachy płyn.
– Doktorze, niech pan spojrzy pod pachę- powiedziałem spokojnie.
– O-o-o-o-o! – zdziwił się doktor. – Przetoczka się zrobiła.
– Dziękuję za taką przetoczkę – powiedziałem. -Teraz, według przepowiedni pewnej chorej, należy oczekiwać na zgon.
– To jeszcze nie tak prędko – odpowiedział doktor. – Będzie się pan musiał długo pomęczyć. Dzisiejsza medycyna już nie pozwala tak szybko umrzeć. Często beznadziejne stany stawia się na nogi i żyją jeszcze dużo lat. Więc nie ma pan czego się cieszyć.
– Od czego to się zrobiło? – zapytałem. – Miejscowe zakażenie ropą.
Teraz doktor wziął laseczkę lapisu i zadął ją wkręcać w miejsce, z którego wyciekał płyn. Mimo że paliło to jak ogień, zacisnąłem zęby i nawet nie sapnąłem. Po wyjęciu lapisu zobaczyłem, że mam dziurkę średnicy czterech milimetrów. Po kilku dniach zrobiła się druga dziurka w miejscu, w które doktor wbijał igłę siedem razy. Teraz już byłem wolny od punkcji, w zamian przyszła robota ze zmianą opatrunków na przetokach, z których bez przerwy sączyła się ropa. Opatrunki zmieniałem kilka razy dziennie i już wkrótce porobiły się odparzenia od plastrów.
– Ty się tym nie martwisz? – pytali koledzy.
– Martwić się? Po co – odpowiedziałem jak zawsze. – Czy jak będę się martwił, to mi coś pomoże? Niech się.doktorzy martwią – im za to płacą. Martwienie się to ciężka praca, która nikomu jeszcze nie pomogła, ale niejednemu zaszkodził.
Powoli wracam do zdrowia i gdyby nie przetoka, to… Nic mnie już nie potrafi zmartwić. Nie martwi mnie nawet to, że zostałem zwolniony z pracy, Paragraf 32 b – z powodu choroby trwającej dłużej niż trzy miesiące. Wiem, że po powrocie z sanatorium będę musiał starać się o pracę i że znalezienie nie będzie łatwe, bo instytucje bronią się przed przyjmowaniem gruźlików. Żeby tylko wypisali z sanatorium przed zakończeniem pobierania zasiłku chorobowego, bo w domu rodzina… Mimo to postanowiłem nie wypisywać się na własne żądanie. Będę siedział tak długo, aż wypiszą mnie sami.
W pokoju naszym leżą rekonwalescenci i kandydaci do operacji. Personel oddziałowy nie ma z nami kłopotu, bo wprowadziliśmy system wzajemnej pomocy, i salową lub pielęgniarkę wzywa się tylko w razie koniecznej potrzeby. Pielęgniarki też są różne. Są dwie, które można nazwać aniołami. Nigdy się nie denerwują, zawsze z miłym uśmiechem spełniają każdą prośbę chorych, a często przychodzą nawet nie proszone, by poprawić łóżko, poduszki lub podać coś, co mogli przecież zrobić koledzy z pokoju.
Jest też jedna „osa”, pielęgniarka, która wyróżnia się beztroską i obojętnością na potrzeby i cierpienia chorych. Obok mojego łóżka położono dwunastoletniego chłopca przywiezionego z sanatorium dla dzieci. Po trzech dniach zrobiono mu odmę chirurgiczną. Chłopak cały dzień trzymał się twardo, nie płakał, nie jęczał. Widziałem, jak tylko co pewien czas zaciskał z bólu zęby. W nocy obudził mnie płacz. To płakał i jęczał Zygmuś – nasz „Karaluch” – jak go nazywali wszyscy z naszego pokoju. Obudzili się i inni.
– Co mu jest? – zastanawialiśmy się wszyscy. – Coś w tym być musi, bo dotychczas przecież trzymał się.
Nocny dyżur miała nasza beztroska pielęgniarka.
Nacisnąłem dzwonek.
– Niech pani poprosi do nas pielęgniarkę – zwróciłem się do salowej, która przyszła zobaczyć, kto i dlaczego dzwoni.
Po chwili przyszła pielęgniarka i pyta, co się stało.
– Z,;Karaluchem” jest niedobrze – odpowiedziałem. – Płacze i jęczy. Niech pani poprosi lekarza dyżurnego.
– Nic mu nie jest, a płacze, bo go boli – odpowiedziała pielęgniarka. – Przecież wczoraj był operowany i musi go boleć.
– A jednak… niech pani poprosi lekarza (w dnie operacyjne oddział chirurgiczny miał swojego lekarza dyżurnego).
– Lekarz dyżurny śpi i nie będę jej budziła z powodu drobiazgu – a jemu nic nie jest, tylko go boli.
– Nie pani jest do stawiania diagnozy, a jeśli zna pani regulamin, to musi pani wiedzieć, że lekarz ma obowiązek przyjść na każde wezwanie chorego, a pani rzeczą jest go o tym powiadomić.
– Pan mnie nie będzie uczył.
Nie dokończyła. Garnczek, którym rzuciłem, rozbił się o ścianę tuż przy niej. Pielęgniarka błyskawicznie zniknęła za drzwiami. Po pięciu minutach przyszła doktor. Popatrzyła na mnie, następnie dopiero na „Karalucha”. Zmierzyła mu tętno i ciśnienie. Wyszła i po chwili wróciła z pielęgniarką i wózkiem. „Karalucha” zabrały do rentgena i już po kilku minutach rozpoczął się na korytarzu ruch i bieganina. Ściągnięto telefonicznie ordynatora oraz lekarza z naszego oddziału, mieszkającego na terenie sanatorium, i zrobiono „Karaluchowi” specjalny zabieg. Nie wiem, co by było, gdyby z zabiegiem czekano do rana. Nie znam się na tych sprawach. lecz następnego dnia pielęgniarki mówiły, że „Karaluch” bez tej pomocy mógłby do rana nie dożyć.
Wkrótce nastąpił podobny wypadek.
Do naszego pokoju przyszedł nowy pacjent. Na imię miał Olek. Był przystojny, dobrze zbudowany. Miał niewielką dziurę w płucu i czekał na zabieg wytworzenia odmy chirurgicznej. Przy jego kondycji fizycznej taki zabieg to drobiazg. Był wesoły, koleżeński, spokojnie czekał na termin zabiegu.
W dniu, w którym miał być operowany, poprosiłem dyrektora o przepustkę do domu. Wyjazd w piątek, po ciszy, to jest po godzinie szesnastej. powrót w sobotę wieczorem.
– Żeby pan wcześniej nie uciekł, proszę przyjść do mnie z przepustką do podpisu po ciszy.
Gdy o czwartej po południu szedłem już ubrany do wyjazdu z przepustką do dyrektora, Olka przewożono wózkiem z sali operacyjnej do pokoju. Spojrzeliśmy na siebie, Olek uśmiechnął się, a ja powiedziałem swobodnie:
– Trzymaj się, Oleś, wszystko drobiazg., Mam przepustkę do jutra wieczorem, ale wrócę dopiero w niedzielę rano.
W niedzielę przyjechałem wcześnie, żeby przed godziną ósmą być już w sanatorium.
W pobliżu sanatorium spotkałem pielęgniarkę wracającą z nocnego dyżuru na oddziale chirurgicznym.
– Z przepustki pan wraca? – zapytała.
– Tak. Miałem wrócić wczoraj wieczorem, ale wracam dopiero teraz. – To pan na pewno nie wie o tym, że Olek umarł.
– Kiedy? – zapytałem zaszokowany tą wiadomością. – Przecież miał taką dobrą kondycję! Prędzej bym się własnej śmierci spodziewał.
– Umarł wczoraj rano. Dyżur miała ta pielęgniarka, w którą pan rzucił garnuszkiem, i było dokładnie tak samo, jak wtedy. Olek czuł się źle, a ona nie wezwała lekarz. Mówiła, że to normalny stan po operacji., Gdy wezwała, już było za późno, po pół godzinie umarł.