Mimo przeprowadzonej sekcji chorzy nie dowiedzieli się, co było przyczyną zgonu. Wiedzieliśmy tylko, że pielęgniarka od razu przeniesiona została na inny pawilon, a wkrótce zwolniona z pracy.
Gdy w pokoju koledzy komentowali wypadek Olka, nie mówiłem nic, dopiero gdy skończyli, powiedziałem wychodząc z pokoju:
– Och, wy barany. Zabrakło jednego odważnego do rzucenia garnczkiem…
Dni na oddziale chirurgicznym przebiegają monotonnie. Wszyscy chorzy mają ścisłe łóżko. Jedyną rozrywką są słuchawki sanatoryjnego radiowęzła oraz biblioteka. Trzeba czekać na przyniesienie książek na oddział. Ą że bibliotekarka nie może przynieść dużo, więc i wybór jest gorszy. Co pewien czas zdarzy się „sensacja” i tym żyje oddział, podając i komentując dany przypadek.
Taką „sensacją” była śmierć Kazi – tej, którą operowano przede mną. Po trzech tygodniach robiono jej drugi etap plastyki. Przy pierwszym etapie usunięto cztery żebra, przy drugim trzy. Po drugim etapie Kazia zaczęła wyczyniać cuda. Trzeba było wykonać dodatkowe konieczne zabiegi, a ona nie pozwoliła podejść do siebie żadnemu lekarzowi. Gdy którego zobaczyła, ubliżała w najbardziej ordynarny sposób.
Pacjent po wyjęciu żeber przez sześć dni otrzymuje pantopon. Grozi to niebezpieczeństwem, że chory przyzwyczai się do narkotyku. Tak było i z Kozią. Gdy po sześciu dniach nie otrzymała pantoponu, bez przerwy wyła przeraźliwie, wprowadzając wszystkich chorych w stan podniecenia nerwowego. „Wujo” – najstarszy chory w naszym pokoju – trzy dni po pierwszym etapie plastyki – nie wytrzymał nerwowo. – Uduszę! – Wrzasnął w nocy pod dresem wyjącej Kazi. Poderwał się z łóżka i sunie do drzwi. Złapaliśmy „Wuja” i siłą wtłoczyliśmy do łóżka. Kazia już leży pod tlenem, ale nikogo do siebie nie dopuszcza. Po dwóch dniach zmarła śmiercią… samobójczą, bo ego tak nazwać można jej śmierć. Zdobyła się na dwa etapy plastyki, a zabrakło jej odwagi na małe, lecz trochę bolesne zabiegi.
Chorzy po plastyce mają bardziej przykry okres pooperacyjny od tych, którzy przechodzili odmę chirurgiczną. Ich ścisłe łóżko po operacji trwa dwanaście tygodni, podczas gdy po odmie tylko sześć. Muszą się kilka razy dziennie gimnastykować przed dużym lustrem, żeby przywrócić sprawność w ręce po stronie operacyjnej. Dodatkowa udręka to leżenie trzy razy dziennie pod kilkukilowym workiem napełnionym śrutem położonym na operowanym boku. Był jeden chory, który nie chciał gimnastykować się i leżeć pod workiem, mówiąc, „że go boli”. Rezultat – pochylony na bok tułów i bezwład ręki.
Od kilku dni jestem już „na chodzie”. Skończyło się ścisłe łóżko i muszę leżakować na werandzie. Poruszam się coraz śmielej. Męczę się z nudów i monotonii sanatoryjnego życia. Coraz częściej, podpadam” za nieprzestrzeganie regulaminu.
– Co pan tu robi? – pytała „ciotka”, zastając mnie w innym pokoju. -Przecież ma pan ścisłe łóżko.
– No tak, ale już dzisiaj ostatni dzień. Od jutra koniec ze ścisłym łóżkiem.
– To dopiero od futra – a dzisiaj musi pan jeszcze leżeć.
Taka była pierwsza wpadka. Po kilku dniach zdarzyła się następna. Było kilka minut po godzinie czternastej. Szedłem na werandę, a gdy mijałem otwarte drzwi pokoju, w którym leżały kobiety, te zawołały mnie i poprosiły, żeby załatwić w bibliotece sprawę dostarczenia książek na oddział. Zauważyłem wystraszone oczy jednej chorej wpatrzone w drzwi. Obejrzałem się. W drzwiach stoi „ciotka” i patrzy na mnie złym wzrokiem…Wpadka -pomyślałem. – Mężczyzna w pokoju kobiecym, i to w godzinach ciszy”. Doktor spojrzała na wyjęty z kieszeni fartucha zegarek i wycedziła przez zęby:
„Toż to cholery można dostać. To tylko wziąć i wyrzucić”. -Podniosłem się z krzesła, bokiem wysuwam się na korytarz, mijam stojącą w drzwiach „ciotkę” i równocześnie mówię:
– Wyrzucić jest łatwo i każdy to potrafi, ale pani przecież nie pójdzie na tak łatwe zwycięstwo…
Wyszedłem na korytarz, a „ciotka” za mną. Idę na werandę, lecz słyszę, że ona za mną. Doszedłem do leżaka, położyłem się, przykryłem kocem, a „ciotka” cały czas stoi tuż przy mnie, prawie dotykając leżaka. Gdy już się ułożyłem, postała jeszcze kilka sekund, potem zrobiła w tył zwrot i wyszła.
Wszyscy ją lubili i wszyscy się jej bali. Ja się nie bałem, ale nie chciałem podpaść. Wyczuwałem, mimo jej surowości, że mnie lubi i otacza opieką. Nie myliłem się, następne lata wykazały, że miałem rację. W każdej sprawie mogłem udać się do niej po pomoc i poradę. Nie tylko wtedy, gdy leżałem w sanatorium, ale i wtedy, gdy specjalnie jechałem do Otwocka na kontrolę stanu zdrowia lub konsultację.
Wczoraj zrobiłem dłuższy spacer. Odwiedziła mnie rodzina. Po godzinie poszli odwiedzić mojego chłopaka, który wciąż jeszcze leżał w sanatorium dla dzieci. Po ich odejściu doszedłem do wniosku, że ja też mogę tam pójść i zobaczyć się z dzieckiem, którego nie widziałem już pół roku. Namówiłem kolegę i bez przepustki, przez „kawernę” w płocie, poszliśmy do sanatorium dziecięcego. Kolega też dopiero od kilku dni był „na chodzie” po przeszło półrocznym ścisłym łóżku. Ruszyliśmy raźno przez park. Po przejściu 200 metrów w tempie, jakim zwykle chodzą ludzie zdrowi, spojrzeliśmy na siebie i stanęliśmy równocześnie, ciężko oddychając.
– Więc to tak wygląda nasze nowe zdrowie – powiedziałem spokojnie. Niby człowiek zdrowy, ale już nie ten sam. Kończy się, Tadziu, nasze życie. Teraz będzie tylko istnienie. To już będzie życie na marginesie. Możesz się cieszyć, smucić, płakać, kochać, bo jesteś człowiekiem żywym – ale to już nie będzie życie normalnego człowieka. A jeśli okaże się, że nie nadajemy się już do pracy, wtedy renta państwowa i… wysiadka-na margines życia… – No, idziemy dalej – tylko wolniej.
W sanatorium dziecięcym okazało się, że u syna zaczął się nawrót zapalenia opon mózgowych. Chłopak, przytrzymywany przez pielęgniarkę. siedział przy oknie. Ściągnięte mocno brwi – od bólu głowy – apatyczny, na nic nie reagował: Patrzyłem na dzieci po przebytym zapaleniu opon. Niektóre były nienormalne. Inne miały porażenie rąk i nóg.
Od tego dnia wciąż obserwowałem dzieciaka. Chociaż był jeszcze jeden nawrót, szczęśliwie go wyleczono. Choroba nie zostawiła śladów.
Znów zmiana w pokoju, dwóch odesłano na inne oddziały, a na ich miejsce przyszło dwóch piętnastoletnich chłopców z sanatorium dla dzieci, Zygmunt i Bolek. Dwa krańcowo różne typy i charaktery. Dwa krańcowe różne życiorysy. Zygmunt miał sześć lat, gdy umarł mu ojciec, a dziewięć lat, gdy umarła matka – oboje na gruźlicę. Nie ma żadnej rodziny i wychowuje się w Domu Dziecka, z którego otrzymuje każdego miesiąca niewielką sumę pieniędzy na zaspokojenie osobistych potrzeb – na mydło, pastę do zębów, na fryzjera. Nikt go nie odwiedza. Leży w bieliźnie sanatoryjnej, bo swoją własną prał i prasował sam, a obecnie gdy już ma ścisłe łóżko, nie wolno mu tego robić. Twardy charakter. Chłopak doskonale rozumie swoją sytuację. To, że jest bez rodziny, i to, że jest chory, i to, że w nikim nie ma oparcia moralnego i materialnego. Swoją przyszłość widzi czarno, lecz to go nie załamuje. „Jeśli nie zdechnę to jakoś życie musi się ułożyć” – mówi.
Bolek to chłopiec wychowany w cieplarnianych warunkach. Rodzice przyjeżdżają własnym samochodem, przywożą kwiaty, ciastka, czekoladki, wędliny. Ma piękną własną bieliznę i pidżamy. Egoista i samolub. Nikogo niczym nie poczęstuje. Nie poczęstuje nawet Zygmunta, z którym dobrze się znają, bo leżeli w poprzednim sanatorium na jednym oddziale. Gdy zwróciliśmy mu na to uwagę, odpowiedział ze złością: