Oto mamy nowego pacjenta. Przyjechał w towarzystwie trzech osób, które odprowadziły go do sanatorium. Dwie skórzane walizy, z których wyjmuje jedwabne pidżamy i bieliznę. Do szafki loduje masę prowiantu. Polędwica, szynka, jajka, masło, czekolada, pomarańcze, puszki z sokiem cytrynowym i wiele innych produktów, Z nikim się nie przywitał. Nie powiedział nawet „dzień dobry”.
Gdy wyszedł na korytarz porozmawiać i pożegnać się z odprowadzającymi, w pokoju nastąpiła wymiana zdań:
– Co o nim powiecie?
– To facet z typu: „hrabiowskie dziecko”.
Rozpoczął „popis” już w czasie popołudniowego leżakowania. Gdy już wszyscy byli w łóżkach, lecz jeszcze rozmawiali, po pięciu minutach nasz „Szpagat” po raz pierwszy przemówił;
– Proszę przestać rozmawiać, teraz obowiązuje cisza i ja chcę spać. Regulaminowo miał rację, ale zawsze chorzy rozmawiają jeszcze kilka chwil, zanim nastąpi całkowita cisza.
Żaden nie odpowiedział, ale rozmowa trwała jeszcze kilka minut.
Całą noc okna w pokoju są otwarte. Ten, kto rano pierwszy wstaje, Zamyka okno i idzie się myć. Gdy wstają inni, w pokoju już jest ciepło. chodzi o to, żeby nie wychodzić z ciepłego łóżka, gdy jeszcze jest zimno. Wielu chorych otrzymuje posiłki w pokoju. Gdy okno jest otwarte, śniadanie szybko stygnie. W czasie obowiązującego leżenia i w nocy okna są otwarte, nawet gdy jest mróz,
Następnego rana wstałem pierwszy, zamknąłem okno i poszedłem do umywalni. Gdy wróciłem, wszyscy byli już ubrani, śniadanie stoi na stole, a w pokoju zimno jak w psiarni. Spojrzałem – okno otwarte na całą szerokość.
– Kto otworzył okno?
– Ja – odpowiada „Szpagat”. Siedzi na łóżku pod kocami, na sobie ma kożuszek, na głowie wełnianą czapkę i zajada swoje produkty.
– Na czas śniadania zawsze zamykamy okna – informuję.
– No, to nie będziemy teraz zamykali. Muszę mieć świeże powietrze.
– Źle pan zaczął swój pobyt w tym pokoju – mówię. – Wczoraj wrzasnął pan, żeby nie rozmawiać, bo to panu przeszkadza. Dzisiaj podskakuje pan przeciwko wszystkim i otwiera okno, bo panu tak wygodnie. Nie umyty, w kożuchu i czapce opycha pan w łóżku śniadanie. My musimy wstać, umyć się, przebrać i usiąść do śniadania, a w pokoju zimno i żaden nie ma zamiaru zaziębić się dla pana przyjemności. Zamykam okno, a panu nie radzę otwierać.
– Co? Straszy mnie pan? Takich jak pan to ja się jeszcze nie boję.
W tym momencie przestałem nad sobą panować.
– Nie myśl, że potrafisz nas sterroryzować! Tak będzie, jak chce większość, a jeśli się to nie podoba, to proś szybko o przeniesienie do innego pokoju!
„Szpagat” więcej się nie odezwał,
Zastosował się jednak do naszego układu kolektywnego życia w pokoju. Po kilku dniach już „rozkręcił się”, rozmawiał, ale bez względu na to, jaki był temat rozmowy, zawsze znalazł okazję, żeby psioczyć na komunistów i na ustrój.
Pomagał mu w tym inny chory, Edek, który od kilku dni mieszkał z nami. Przeniesiony został do nas z innego pokoju z powodu awantur i kłótni z chorymi.
Gdy tak w duecie zaczynali psioczenie, nie wytrzymywałem i podejmowałem z nimi dyskusję. Ale jak można dyskutować z ludźmi zaślepionym nienawiścią do wszystkiego, co nie jest przedwojenne, zagraniczne? Do wszystkiego, co nazywamy obecną rzeczywistością?
Za moje „czerwone” stanowisko Edek mnie ochrzcił w odwecie: „czerwoną burżuazją”. Niech się cieszy.
Edek ma swój aparat radiowy. Gdy nadawano piosenki rosyjskie, „Szpagat” wrzasnął:
– Zgaś radio, nie mogę słuchać tych dzikich melodii!
– To wsadź pan watę w uszy – bo my chętnie słuchamy i nam się podobają – powiedziałem.
Gdy za chwilę zaśpiewano „czastuszki”, „Szpagat” kwiknął, podskoczył na łóżku i zasłonił uszy rękami:
– Wyje, jakby ją kto zarzynał. Słyszycie? Nienawidzę ich…
– Panie, uspokój się pan do cholery! – powiedziałem. – Wolno panu nienawidzić, ale nie musi pan narzucać nam bez przerwy tego, co pan lubi i czego pan nie lubi! Każdy z nas ma swoje zdanie.
Skąd się u pana bierze tyle nienawiści? Może jaki Ruski niechcący nadepnął panu na odcisk?… Ja patrzę na te sprawy inaczej. Gdyby nie oni, może by dawno nas nie było. Niemcy zniszczyliby nas tak jak Żydów. Nie wiem, co pan robił w czasie okupacji. Ja siedziałem całą wojnę w obozie koncentracyjnym i na pewno, gdyby nie „Wańki”, już by mnie nie było wśród żyjących.
Chciałbym wiedzieć, kto pan jest, co pan robił w czasie wojny i co pan robi teraz? Po żarciu i ubraniu widzę, że powodzi się panu lepiej niż każdemu z nas. A czy przed wojną, chorując na gruźlicę, moglibyśmy leczyć się tak jak teraz? A kto stwarza panu warunki do leczenia? Ta znienawidzona przez pana władza komunistyczna!
– Gdybym miał teraz to, co miałem przed wojną i w czasie okupacji odpowiedział „Szpagat” – to mógłbym się leczyć prywatnie tam; gdzie bym chciał i na pewno lepiej, niż mnie teraz leczą.
– Ach tak, arystokrata! Życie według zasady: „Wszystko dla mnie. reszta niech zdycha”… Co do mnie, przed wojną nic nie miałem. W czasie okupacji, gdy pan robił majątek, ja z głodu jadłem surowe zielsko i łupiny od kartofli. Pan chętnie by się zgodził, żeby okupacja trwała wiecznie… Ile to możliwości dla ludzi bez charakteru. Żałuje pan, że okupacja się skończyła, prawda? A wszystkiemu winni komuniści?
Dyskusja zakończyła się w najmniej oczekiwany sposób.
Do rozmowy wtrącił się Edek, mówiąc z zacietrzewieniem:
– Zrozumiałe, że wolałbym okupację niemiecką, niż…
– Ach ty!!! – Wrzasnąłem i poderwałem się z łóżka. Nerwy grały, bo byłem właśnie po nowej porcji antybiotyków. W pasji przestałem liczyć się ze słowami. Wszyscy umilkli, a dwóch kolegów przykryło głowy kocami, nie chcąc patrzeć na to, co za chwilę nastąpi. Jestem starym obozowcem i na pewne rzeczy mam nieobliczalne reakcje… Edek skulił się w łóżku i nie odzywał się. Byłem półprzytomny, przed oczami migały mi czerwone płaty, czekałem tylko na jakiś jego ruch czy słowo, które pozwoliłoby na rozegranie partii do końca. Ale to nie nastąpiło. Usiadłem na łóżku.
Dalsze godziny leżenia w naszym pokoju upłynęły w kompletnej ciszy. Nikt nie wypowiedział słowa.
Następnego dnia postanowiłem dowiedzieć się, kim są Edek i „Szpagat”. Chodziłem, pytałem i dowiedziałem się.
„Szpagat” posiada prywatny sklep odzieżowy. W czasie okupacji miał kilka dużych sklepów.
Ojciec Edka był pułkownikiem w Korpusie Ochrony Pogranicza na granicy polsko-rosyjskiej. W 1939 roku, gdy wybuchła wojna, Edek miał osiemnaście lat. Przeszedł to i owo. Był w armii Andersa do końca wojny
Wieczorem, gdy wszyscy byli w pokoju, Edek przeprosił mnie. Mówił, że to, co wczoraj powiedział, wymknęło mu się, że co innego miał na myśli, a wyszło inaczej.
– Przecież ja nic o Niemcach nie mogę powiedzieć – mówił. -Przez całą wojnę z bliska widziałem tylko trzech Niemców, których we Włoszech na patrolu wzięliśmy do niewoli. Gdybym był w kraju; gdybym widział i przeżył to, co ty przeżyłeś, pewno bym tak myślał, jak ty, i tak samo reagował… Ale od tego dnia ochrzciłem go „białogwardzistą”.
I tak w jednym pokoju, jednakowo chorzy, leżeli „czerwony burżuj” i „białogwardzista”.
Pan Zbysio to student medycyny. Już po dyplomie, ale jeszcze bez praktyki. Spokojny, przeraźliwie poważny, z nikim nie rozmawia.
Stałym tematem rozmów w pokoju, aż do znudzenia, są sprawy choroby i leczenia. To też swoista psychoza sanatoryjna. Każdy opowiada przebieg swojej choroby i leczenia. Każdy radzi innym. Gdy doktor proponuje choremu operację, od razu znajdzie się kupa doradców. Jedni namawiają, inni odradzają.
– Lekarze, jak tylko zobaczą dziurkę w płucu, zaraz proponują operację – zabiera głos któryś. – A wiecie, dlaczego? Bo im płacą osobno premię za każdą operację!