Pan Zbysio zabrał głos i wyjaśnił, że to są plotki. Chirurdzy mają pensję tak jak inni lekarze i za operacje nikt im dodatkowo nie płaci.
– Napisz do lekarza – radzi inny chory – który leczy własną metodą i lekami własnej produkcji. Podam ci adres, a on przyśle zioła i zastrzyki. To dość drogo kosztuje, ale daje dobre wyniki. Ja też się u niego leczę – mówi i czuję się dobrze po tych lekach…
– To po co przyszedłeś do sanatorium? – pytam.
– Do sanatorium przyszedłem odpocząć – wykręca się tamten.
– Chłopie! – mówię. – Gdyby te leki faktycznie były takie skuteczne, ludzkość by takiego faceta ozłociła, zrobiłby majątek bez potrzeby sprzedawania leków indywidualnym głupcom takim jak ty!
No cóż, przysłowie- mówi: „Tonący brzytwy się chwyta”. Jak któremu medycyna nie pomaga, to idzie do znachorów i szarlatanów, przez pewien czas żyje złudzeniem, a jak kiepsko z „miechami”, wtedy znów do sanatorium…
Niejeden w ten sposób przyspieszył swój koniec.
Kobiety w sanatorium to wieczny konflikt. Jest ich mniej niż mężczyzn, więc… bardzo się cenią. Urządzają rewie mody. Są takie, które przebierają się kilka razy dziennie.
Przed pawilonem awantura. Przyjechał mąż pacjentki. Znalazł w jej torebce pięknie podpisaną fotografię mężczyzny. Przyjechali z kolegą, by, sprawić wycisk facetowi, a żonę zabrać do domu. Owa żona, młoda, przystojna kobieta, nie chce wyjść z pokoju, a inne chore tłumaczą przybyłym, że to pomyłka… Podchmielony mąż zaczął się użalać na swój los.
– Patrzcie, panowie, co ona wyprawia. Chora jest. Wszystkiego sobie odmawiam, żeby tylko dla niej było. Ubrana chodzi jak lalka. To ja po to ją ubieram, żeby mogła sobie łatwiej kogoś poszukać! Dziecko jest w domu, opiekuję się dzieckiem. Ja ciężko pracuję – mówi, pokazując spracowane ręce – nie ubiorę się, nie piję… Dzisiaj wypiłem z żalu, ale daję wam słowo, wcale nie piję. A wszystko po to, żeby ona…
– A może pan się myli? – zapytał kolega.
– Nie mylę się. Dostałem listy od chorych z sanatorium. W jej torbie Znalazłem tę fotografię. Patrzcie – mówi, pokazując fotografię znanego nam kuracjusza – co on napisał. Starczy…
Po kilku minutach przyszedł wezwany telefonicznie milicjant i zabrał obydwóch „na przechowanie” do wytrzeźwienia.
– Widzisz, jakie są baby – mówi kolega.
– Nie tylko baby – odpowiedziałem – chłopy też ponoszą dużą winę spójrz na tę sprawę. On robotnik, może nawet dobry mąż i ojciec. Ona niczego babka, i też w domu mogła być dobrą żoną. Przychodzi do sanatorium, a tu zaczynają wokół niej krążyć podskakiwacze. Jakiś pan inżynier czy pan doktor chce mieć babkę do rozrywki i „miłości”. Gada babie niestworzone rzeczy, jaka to ona piękna, jaka mądra, jaką to ona mogłaby zrobić karierę – i kobiecie wkrótce się wydaje, że zmarnowała los, żyjąc tyle lat z robotnikiem. Zaczyna wierzyć, że stworzona została, aby żyć we własnej willi, z samochodem, otoczona rojem wielbicieli z „lepszych sfer”… Błyszczeć jak gwiazda… A później przychodzi rozczarowanie gwiazda spada na ziemię i boleśnie się rozbija. Kończą się marzenia, a zaczyna rzeczywistość. Mąż się już dowiedział i baba będzie miała piekło w domu. Błyśnie taki facet kobiecie w oczy jak magnezją, oślepi wizją pięknego życia, a później wyjeżdża i tyle go widziała.
Sanatorium było widownią niejednej awantury małżeńskiej. Było i tak, że żona tłukła parasolką kuracjuszkę, która uwodziła jej chorego męża. Parka się dogadała i zamierzała po skończonej kuracji wyjechać razem. On chciał zostawić żonę z dzieckiem, a ona męża z dzieckiem. Interwencja żony pomogła. Oboje zostali wypisani, a że nie mieli mieszkania, każde wróciło do swojego domu…
– Czterech nie będę rwała, może być krwotok – upierała się dentystka. I,
– To ja pani nie zejdę przez tydzień z fotela – odpowiadam. – Nie będę rwała czterech. Najwyżej dwa.
Przychodziłem dwa razy w tygodniu. Na jednej wizycie rwała, na następne j plombowała inne zęby – i tak na zmianę. Umowa przewidywała, że zanim usiadłem na fotelu, opowiadałem kilka „kawałów”. Wesoło było.
Wesoło było też, gdy czekałem w kolejce na wizytę, a ktoś pchał się poza kolejką. Po kilku konfliktach, gdy dentystka widziała, że czekam na korytarzu, nikogo nie przyjmowała poza kolejnością.
– Danusia! Nie właź bez kolejki! -zawołałem, widząc koleżankę, która nie zważając na to, że za drzwiami czekają trzy osoby, wchodzi do gabinetu.
– Ja nie po poradę, chcę się tylko coś zapytać – odpowiedziała i już wchodzi do środka. Po pięciu minutach zajrzałem, żeby zobaczyć, jak to ona się pyta, że tak długo to trwa. Przecież się nie jąka.
Danusia siedzi na fotelu dentystycznym”
– Mówiła pani, że idzie zapytać tylko o coś – powiedziałem głośno, przechodząc na formę „pani”, mimo że mówiliśmy sobie po imieniu. Dokąd tak spieszno, że nie może pani zaczekać tak jak inni? A pani dlaczego przyjęła bez kolejności? – pytam dentystkę.
– Mówiłam, żeby zaczekać albo przyjść później – mówi dentystka do Danusi – bo on – pokazuje na mnie – siedzi na korytarzu i zrobi dziką awanturę.
– Czy pani uważa, że nie mam racji? – zapytałem. – Gdzie toto się śpieszy, że nie może zaczekać? Na ryby? Jeśli komu się spieszy, niech poprosi tych, którzy czekają. Czasu mamy dość, mogę czekać, ale niech ona zobaczy, że tam czekają ludzie, a nie przedmioty, z którymi nie musi się liczyć. Jestem zwolennikiem porządku, ale jeśli jest bałagan, to potrafię sam narobić bałaganu za kilka osób!
Zły wyszedłem na korytarz i czekam na przyjęcie.
Stałem pierwszy do wejścia, gdy znów mężczyzna; mijając nas, chce wejść do środka.
– Pan do kogo? – zapytałem zagradzając sobą drzwi. – Do dentystki!
– A my to pan myśli, że stoimy w kolejce po dorsze?
– Mam prawo, jestem lekarzem – odpowiada i znów się pcha.
– A ja jestem woźnym z awansu społecznego, a że stoję pierwszy, to pierwszy we jdę. Lekarzem jest pan u siebie w pracy, a w sanatorium jest pan takim samym pacjentem jak ja.
Moim zdaniem, prawie wszystkie moje przygody i przypadki to przeważnie wynik tego, że nie pozwalam się lekceważyć, zepchnąć na gorszą pozycję.
I tak zbliżał się dzień wypisu.
Gdy po zwolnieniu chorobowym przyszedłem do pracy, dyrektor wezwał mnie do siebie. Długo patrzył, myślał, zastanawiał się, zanim zapytał:
– Czy pan jest groźny dla otoczenia?
– Czasem tak, jak ktoś włazi mocno na odciski… – odpowiedziałem, udając, że nie wiem, o co chodzi.
– Nie o to pytam – prostuje dyrektor – chodzi mi o pana stan zdrowia. Czy pan nie prątkuje, czy nie będzie pan zarażał pracowników?… Pracownicy przychodzili do mnie w tej sprawie. Mówią, że boją się pracować razem Z panem. Miał pan być w sanatorium dwa miesiące, był pan dłużej, więc uważają, że musi być z pana zdrowiem źle, no i boją się. Przecież może pan przynieść od lekarza zaświadczenie, że pan nie prątkuje!
– Nie przyniosę.
– Ale dla świętego spokoju mógłby pan przynieść – radzi dyrektor.
– A jeśli doktor napisze, że jestem prątkujący, to co – zwolnicie mnie z pracy? Niech,zwalniają się ci, którzy się boją, znajdą pracę w innej instytucji. Lecz jeśli ja odejdę, to już pracy nigdzie nie znajdę… Ci bojący się nie mają pojęcia, ilu ich znajomych choruje na gruźlicę. hardziej powinni obawiać się tych ukrytych, nie leczących się gruźlików. Taki, który wraca z sanatorium, to wyleczony luli zaleczony. Z siedliskami prątków najczęściej zetknąć się można w zatłoczonym tramwaju, w kinie lub w natłoczonej knajpie. Tych miejsc niech się boją i unikają.