Выбрать главу

A jednak. Trzy lata nie piję. Na pijanych patrzę z litością, jak na ludzi chorych i nieszczęśliwych. Każdy przypomina mi o tym, że tak niejeden raz Wyglądałem. Są jeszcze tacy, którzy namawiają do picia, inni nie namawiają i nie pozwalają namawiać. Większość natomiast nie daje wiary zapewnieniom o abstynencji. Kiedy wreszcie uwierzą? Po czterech, po sześciu latach?

Kiedy wreszcie uwierzą, że pętla nie musi się zaciągnąć, jeśli jest w człowieku ambicja?!

7 KTO WINIEN?

– Kiedy pan „nabrał wody”? – zapytał doktor po prześwietleniu, następnego dnia po przyjściu do sanatorium, w styczniu 1956 roku.

– Jest płyn? – zapytałem zdziwiony. – Nic o tym nie wiedziałem. W ostatnich dniach przed przyjściem gorączkowałem trochę, ale nie myślałem, że to płyn…

– Będziemy się starali wysuszyć – mówi doktor.

– A jak się nie uda? Potrafiłbym sam zlikwidować… – W jaki sposób?

– Wódką. Już trzy razy tym sposobem likwidowałem płyn.

– Jeśli pan już dobrze wie, możemy pogadać. Tak. Alkohol ma to do siebie, że pochłania płyny – mówi doktor. – Ale – dodaje po krótkiej przerwie: – tej metody lekarz nie ma prawa pacjentowi radzić. Potrzebna końska dawka. Pacjent napije się wódki, dostanie krwotoku i wysiadka. Kto wtedy będzie ponosił winę? Doktor, bo zalecił taką kurację.

W pokoje leżę na dodatkowym łóżku, tzw. przystawce. Pacjent, który tego dnia miał być wypisany, pozostał, ponieważ nastąpiło raptowne pogorszenie w jego stanie zdrowia. Wobec tego do pokoju wstawiono dla mnie dodatkowe łóżko. Było ono niższe i mniejsze niż normalne. Siatka była rozluźniona, spałem w nim jak w hamaku. Nie otrzymałem też szafki przyłóżkowej, bo już nie było na nią miejsca. Łóżko stało przy szafkach z ubraniami, więc gdy który chciał dostać się do szafy, musiał odsuwać moje łóżko.

Tym razem trafiłem w pokoju na „drętwe” towarzystwo. O kilka godzin wcześniej przyszedł do tego pokoju inny nowy chory, z zawodu kierowca samochodowy. Rozmawialiśmy tylko ze sobą, bo reszta żyła swoim życiem. Tamci leżeli razem już kilka miesięcy. Nieraz dobrą, innym razem złą stroną Życia w sanatorium jest to, że chorzy w pokoju się zmieniają. Jedni wychodzą, a na ich miejsce przychodzą inni. W pokoju zastać można samych równych i zgranych ze sobą chłopaków, a w ciągu miesiąca pięciu może wyjechać i na ich miejsce przyjdą „ciućmoki”, „gręzy” i „zgryzoły”. Tym razem trafiłem do „ciućmoków”.

Rozmawiali tylko ze sobą, a Janka-szofera i mnie nie dostrzegali. „Proszę, niech pan się poczęstuje ciasteczkiem”. „Czy pan czytał dzisiejszą gazetkę?” Wciąż tylko zdrobniałe słowa i tytułowania. Ale przecież z ludźmi trzeba żyć. Zacząłem włączać się do rozmów. Gdy pytałem o coś, odpowiadano mi zdawkowo w kilku słowach. Gdy włączałem się do prowadzonej rozmowy, udawali, że nie słyszą. „Czekajcie – pomyślałem jak wy mnie nie widzicie, to już postaram się, żebyście mnie poczuli”.

Każdy otrzymywał do własnego użytku nóż, widelec i łyżkę, które zabieraliśmy do stołówki. Do ich przechowywania otrzymaliśmy małe płócienne woreczki. Od czasu do czasu brałem coś do zjedzenia i sięgałem na przykład po nóż, lecz woreczek brałem za dno i sztućce wysypywały się na podłogę robiąc duży hałas. Wtedy zbierałem je i znów nóż lub łyżka wylatywały mi z ręki. Gdy raz podnosiłem celowo upuszczoną łyżkę-łyżka robiła najwięcej szumu-zwróciłem się grzecznie do „ciućmoków” pytając:

– Przepraszam, czy można zakląć?

– Nie, nie, nie, nie! – zawołali równocześnie.

– Szkoda. Myślałem, że chociaż będę mógł sobie powiedzieć to i to, i to – odrzekłem tak samo grzecznie, akcentując tylko ostatnie słowa…

Zacząłem się zastanawiać, dlaczego większość drak mam z ludźmi „utytułowanymi”. Czyżby jakiś kompleks „antyinteligencki?” Myślę, że chodzi tu o co innego. „Utytułowani”, w specjalnych warunkach życia w gromadzie: obóz, sanatorium, trzymają się razem tworząc zwartą, solidarną grupę przeciw „obcym”. Obydwie strony patrzą na siebie nieufnie. Ale kiedy znikną podstawy nieporozumień, dopasowują się do siebie i poprzednia niechęć często zamienia się w przyjaźń.

Mnie samemu, ze względu na impulsywny charakter, najczęściej zdarzało się zaczynać dzisiejsze przyjaźnie z „utytułowanymi” od drak i „rozróbek”…

Powoli życie w pokoju zaczęło się stabilizować. „Pan redaktor” po trzech dniach zaczął ze mną rozmawiać, „pan inżynier” zaczął być nawet serdeczny. Tylko „pan major” ciągle mnie nie widział. Często leżał na wznak z rękami złożonymi na piersiach i godzinami nie ruszał się, tylko nieruchomym wzrokiem patrzył w sufit. Gdy jednego dnia tak patrzył, w sufit, żal mi się go zrobiło, więc żeby przerwać ten stan, zapytałem grzecznie:

– Co pan taki smutny, panie majorze? – Major poderwał się, usiadł na łóżku i wrzasnął z wściekłością: – A co to pana może obchodzić! Nie dość, że hałaśliwie się zachowuje, to jeszcze pyta: „Co pan taki smutny”.

Zgłupiałem na moment, ale już po chwili odpowiedziałem pytaniem:

– Czy zna pan warszawską przeróbkę bajki o myszce i żółwiu? – i nie czekając na odpowiedź zacytowałem: – „Żałowała myszka żółwia,, że w skorupce siedział. Mam cię w d…, łajzo głupia, żółw jej odpowiedział”. Teraz to samo – mówiłem dalej. – Ja do niego z sercem, a on do mnie z twarzą. Pożałuj takiego – to cię jeszcze opatyczy.

Wieczorem „pan redaktor” powiedział, że chciałby ze mną porozmawiać. Wyszliśmy na korytarz i „pan redaktor” prosił mnie, żebym się nie gniewał na „pana majora”. Jest to człowiek, który przeszedł tragedię życiową, ma zszarpane nerwy. Bardzo dobry człowiek, lecz leży już pół roku i zamiast poprawy okazało się w ostatnich dniach, że jest pogorszenie. Dlatego taki zdenerwowany.

– Nie mam zamiaru odgrywać się – odpowiedziałem – ale też więcej się do niego nie odezwę.

Po dwóch dniach, gdy byłem na badaniu, doktor zapytał, jak mi się żyje w moim pokoju.

– Nie bardzo – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Sztywne towarzystwo. W pokoju jestem tylko wtedy, gdy muszę. A najgorszy major. Opowiedziałem doktorowi przedwczorajsze nieporozumienie z majorem.

– Miałem zamiar odegrać się za ten wyskok, ale rozmawiałem z redaktorem i zrezygnowałem, chociaż wcale mnie nie przekonał. Że on nerwowy, bo chory! Cóż z tego! Tu nie ma ludzi zdrowych. Każdy jest chory. Każdy ma swoje przeżycia i każdy ma podstawę do tego, żeby być nerwowym.

– Nie miałby pan racji, gdyby mu pan dokuczał-odpowiedział doktor. Czy zna pan chociaż trochę jego życie? Jeśli nie, niech pan posłucha:

W 1940 roku dostał się do Anglii i przez całą wojnę był na stacji bombowców. Przed powrotem do kraju obiecano mu, że będzie pracował w lotnictwie. Pan rozumie chyba, czym dla lotnika jest samolot, latanie. Wrócił do kraju, za którym tęsknił, i do starej matki, która potrzebowała lego opieki. Wrócił w najgorszym okresie. Mógł nie wrócić, tak jak wielu innych, a matce mógł pomagać winny sposób. Po powrocie do kraju nie otrzymał pracy w lotnictwie. Matka wkrótce umarła. On zachorował na gruźlicę i jest poważnie chory. Leczymy go- lecz czynnikiem, który pomaga w leczeniu, jest dobry stan psychiczny i samopoczucie chorego. Jemu brak jest dobrego samopoczucia. No bo: pracuje w wielobranżowej spółdzielni Za 1200 złotych miesięcznie. Nie ma żadnej rodziny. Zajmuje pokój w lokalu wielorodzinnym – hałaśliwym, gdzie nie liczą się z jego osobą. W mieszkaniu są dzieci, więc z obawy przed zakażeniem gruźlicą starają się szykanami wygnać go z tego domu. Wkrótce skończy się okres chorobowy, więc obawia się, że mogą go zwolnić z pracy, a stan zdrowia uległ znacznemu pogorszeniu.