Выбрать главу

– Niech pan mi da przepustkę, to przywiozę z domu kilka dobrych, stalowych igieł.

– Przepustki panu nie dam, ale może pan zadzwonić na koszt sanatorium, żeby panu przywieźli w niedzielę.

Gdy następnego dnia dawałem doktorowi igły, ten popatrzył na mnie: – No i urwał się pan wczoraj do domu – powiedział tonem pewności. Z nowymi, dobrymi igłami, już bez kłopotów, doktor wykonał dalsze wlewki.

„Urywałem się” bez przepustki, a raz na trzy tygodnie lub raz na miesiąc prosiłem doktora o przepustkę i wyjeżdżałem legalnie. O przepustkę prosiłem, żeby doktorowi nie wydało się podejrzane, że pacjent „na chodzie” nie ma w domu żadnych spraw do załatwienia.

Są lekarze, u których łatwo otrzymać przepustkę. Inny daje tylko w ważnym przypadku. Są jednak lekarze rygoryści, którzy nie chcą dać przepustki nawet w ważnych życiowo przypadkach. Sanatorium to nie szpital, w którym chory leży kilka dni lub tygodni. Tu pobyt liczy się na miesiące, a niejeden raz na lata. Chory jest związany z życiem wieloma sprawami. Ciężko chory wypisuje się na własne żądanie, bo lekarz nie chce dać przepustki w ważnej życiowej sprawie – na przykład na pogrzeb dziecka.

– Nic pan dziecku nie pomoże, a pogrzeb może odbyć się bez pana odpowiedział lekarz na prośbę o przepustkę. – Jest pan poważnie chory i taki wyjazd może panu zaszkodzić.

– Wobec tego niech pan mi zrobi natychmiastowy wypis – prosi chory. Lekarz ze spokojnym sumieniem robi wypis, nie martwiąc się już stanem zdrowia chorego, który od tej chwili przestał być jego pacjentem.

Inny mieszkający z żoną i trojgiem małych dzieci w wilgotnej suterenie otrzymał przydział na nowe mieszkanie. Prosił o przepustkę. Doktor odmówił. Nie pomogła argumentacja, że trzeba w związku z przydziałem załatwić dużo różnych formalności, że żona pracuje, że troje maleńkich dzieci. Nie pomogło przyrzeczenie, że sam nic przy przeprowadzce nie będzie robił, lecz wynajmie robotników. Doktor był nieugięty. „Wobec tego niech mnie pan wypisze”. Wypisał.

Na tym tle mój ordynator to „t-a-a-a-k-i chłop”. Przepustki daje niechętnie, ale i nie dopuszcza do sytuacji, żeby pacjent zaprzepaścił całą kurację, która daje wyniki, tylko dlatego, że nie otrzyma przepustki na załatwienie ważnej życiowej sprawy. Wczuwa się w psychikę chorego. Z dwojga złego zawsze wybiera to mniejsze zło.

W czasie obchodu wchodzi do pokoju z uśmiechem, często żartuje. Przeprowadza krótką ogólną rozmowę, utrzymaną w pogodnym tonie. Wprowadza chorych w dobry nastrój, dopiero wtedy przystępuje do czynności urzędowych. Dla każdego ma życzliwość i dobrą radę.

– Panie doktorze – pytam raz w czasie obchodu – da mi pan na jutro przepustkę do Warszawy? Jutro pierwszy, chcę jechać po wypłatę.

– A żonie nie może pan dać upoważnienia?

– Mogę, ale nie chcę. A czy pan dałby żonie upoważnienie? Poleżę kilka miesięcy i wrócę, a przez takie jedno upoważnienie żona dowie się dokładnie, ile zarabiam, i już nic nie będę mógł skręcić dla siebie.

– Tak. Tu mnie pan przekonał – śmiejąc się odpowiedział doktor. – Nie tylko że już by pan nic nie skręcił dla siebie, ale mogłaby zażądać zwrotu wszystkiego, co pan przez kilka lat ukrywał.

Przepustkę otrzymałem.

„Terapia zajęciowa” – tak lekarze nazywają potrzebę zainteresowania chorych lekką, nie wyczerpującą pracą, która ma na celu odciągnięcie myśli pacjentów od ich spraw chorobowych i w ten sposób staje się czynnikiem ułatwiającym leczenie. Zdarzają się tacy chorzy, którzy dostają „kota”, jak termometr pokaże większą o kilka kresek temperaturę. Myślą o tym bez przerwy, gadają i co dwie godziny wkładają termometr pod pachę. Ojej, co to będzie, stan ciężki, jest 37,2. Prosi taki chory o inny termometr sprawdza-nie ma temperatury. Nie wierzy. Teraz wkłada dwa termometry.

Takim chorym potrzebne jest jakieś zajęcie, żeby nie przeżywali bez przerwy każdej najdrobniejszej zmiany temperatury czy zwiększonego opadu krwi. W sanatorium jest specjalny pracownik, który przychodzi do chorych, zachęca do zajęcia się robótkami, uczy, jak należy robić, dostarcza materiały i wzory. Ale wykonany przedmiot staje się własnością sanatorium. Gdy chory już się nauczy coś wykonywać, wtedy kupuje potrzebne materiały i pracuje dla siebie, dla znajomych lub sprzedaje. W ten sposób zarabia na papierosy czy wodę kolońską i inne drobne wydatki.

Był taki okres, kiedy wszyscy robili zabawki. Ceratowe zwierzątka wypchane watą. Psy, króliki, gęsi, konie, słonie i co tylko kto potrafił wymyślić. Kiedy indziej znów modne były siatki do noszenia produktów. Pacjentki robią piękne obrusy niciane. Ta praca wymaga jednak dużych umiejętności.

Inna dziedzina to wyroby z klisz rentgenowskich. Samoloty, pudełka o różnych kształtach i przeznaczeniu, zakładki do książek, albumiki do zdjęć – wszystko precyzyjnie wykonane. Okręt lub albumik robi się całymi tygodniami. Wszystko to malowane lub wydrapywane w piękne wzory. Tylko skąd brać klisze? Dyrekcja zabroniła wykonywania robót z klisz. Z laboratorium rentgenowskiego można otrzymać klisze prześwietlone lub z popsutych zdjęć. Ale zapotrzebowanie jest większe! Chorzy często w ramach terapii zajęciowej pracują przy porządkowaniu archiwum lekarskiego, z którego ukradkiem wynoszą stare klisze rentgenowskie. Niewyczerpane źródło. Jeden, uczciwszy, zabierze klisze po sprawdzeniu, że chory zmarł. Inny nie sprawdza, lecz bierze często aktualne jeszcze zdjęcia. Nie wszyscy jednak mają możność dotrzeć do archiwum. Co wtedy robią? Często korzystają z okazji, że nikogo nie ma w gabinecie lekarskim, a na wierzchu leżą klisze. Chowa taki kilka nowych zdjęć, dotyczących leżących chorych, zamyka się w łazience, a po piętnastu minutach wychodzi niosąc w ręku czyste klisze bez emulsji. Ponieważ takie wypadki zdarzały się dyrekcja zabroniła korzystania z klisz.

Poznałem bliżej chłopaków z innego oddziału; po kilku rozmowach byliśmy już kolegami. To Józiek z Czerniakowa, Czesiek z Woli i Roman z Otwocka. Leżą w jednym pokoju.

– Masz chęć łyknąć kielicha?- zagadnął mnie Czesiek na korytarzu. – Nie, nie piję.

Mają pół literka. Jeden, nachylony przy szafce, nalewa w szklankę, z której kolejno piją. Po wypiciu pustą butelkę Józiek chowa do szafy.

– Czesiek! – woła Józiek. -Trzeba gdzieś te flaszki upłynnić. Jak znajdą, będzie draka. Tu już pod ciuchami leży chyba z piętnaście butelek.

– To wy tak mocno pijecie? – pytam. – Pije się.

– Przydałoby się jeszcze pół literka dzisiaj przeciągnąć – jakby od niechcenia proponuje Józiek i woła patrząc w swoją gorączkową kartę: Czekajcie! Już mi się wczoraj rimifon skończył. Idę do oddziałowej, niech daje następną porcję. Ty, Czesiek, mówiłeś, że masz kupca. „Opędzluj” i forsa będzie.

– Ja biorę dopiero w przyszłym tygodniu – powiada Czesiek po przestudiowaniu swojej karty gorączkowej, na której wpisuje się ilość codziennie przyjętych leków.

Za sto tabletek rimifonu dostał Czesiek 80 złotych, wziął równocześnie zadatek na swój lek, który ma otrzymać w przyszłym tygodniu, i teraz z całą forsą poszedł do sklepu po wódkę.

Starałem się przemówić im do rozumu.

– To głupota sprzedawać lekarstwo na wódkę. Nie róbcie tego. Można wypić od czasu do czasu, ale nie codziennie, tak jak wy to robicie. A już w żadnym przypadku nie można sprzedawać leków, po to tylko, żeby kupić wódkę.

– Daj spokój, nie bądź głupi – mówią prawie równocześnie. – Ty wierzysz, że to ci pomoże? Są tacy, co żrą lekarstwa na kilogramy, i diabli ich biorą. Inni nic nie biorą i żyją. Jak masz żyć, to i tak będziesz żył.

Wieczorem, pół godziny po zgaszeniu świateł, usłyszeliśmy uderzenia spadających z góry na ziemię przedmiotów:… łup, łup, łup, łup, łup!!!.