– Czym to rzucają z góry? – zapytał ktoś w pokoju. – Jakby ktoś wyrzucał butelki?
Stanęliśmy w otwartym oknie. W wielu oknach pozapalały się światła i ludzie patrzyli na trawniki przed pawilonem, żeby zobaczyć, co to spada: Rano zobaczyliśmy rozrzucone wachlarzem puste butelki od wódki. Wachlarzem – żeby nie można było rozpoznać, z której linii okien wyrzucono.
– Nie boicie się, że wreszcie was nakryją? -zapytałem następnego dnia. – Za frajerzy na to, żeby nas nakryć. Żaden nie upije się tak, żeby coś narozrabiać. A jak nawet złapią, to co? Przecież nie zabiją. Najwyżej wypiszą karnie. Też wielkie zmartwienie.
Józiek wkrótce umarł. Roman też. Czesiek żyje. Słabo – ale żyje. Pije jak poprzednio i twierdzi, że wódka nie szkodzi.
Dwóch chorych, którzy w okresie ostatnich lat przechodzili leczenie v sanatorium, znają wszyscy. Znają ich dlatego, że przebywają oni w sanatorium od kilku lat.
Jeden to Stasio zwany „Niemowa”. Drugi – nazwę go Mietek. Stasio chodzi w mundurze wojskowym. Podobno były żołnierz. Po gruźliczym zapaleniu opon mózgowych porażoną miał prawą stronę ciała i stracił mowę. Słyszy dobrze, rozumie, co się do niego mówi, ale nic nie mówi. wleje na prawą nogę, a prawa ręka jest bezwładna. Przebywał w sanatorium chyba cztery lata. Wyleczonego z gruźlicy nie można było wypisać, bo niezdolny był do pracy zarobkowej, a w kraju nie miał żadnej rodziny, która mogłaby go przyjąć.
Stasio w warunkach sanatoryjnych się rozleniwił. Denerwował się, gdy chciał coś powiedzieć i nikt nie mógł zrozumieć, o co mu chodzi.
– Co chcesz? – pytają.
– U-u-u-u – mówił z odpowiednim grymasem twarzy, pokazując na szafy.
– O ubranie ci chodzi?
– Y-y-y-y – kręci przecząco głową.
Teraz padają różne pytania, na które odpowiada dłuższym lub krótszym „u-u-u” lub „y-y-y-y”.
Wreszcie domyśliliśmy się, co chciał powiedzieć. Jeden chory schował drugiemu do szafy ranne kapcie – ten szukał i klął, a Stasio chciał powiedzieć, gdzie kapcie są schowane.,
– Stasiu, baranie – tłumaczyłem grzecznie – siedzisz tu tyle czasu, lenisz się, morda ca rośnie, a nie weźmiesz się do nauki. Lewą rękę masz zdrową. Pisać umiesz.
– U-u-u-u – odpowiada. Kiwa głową, że tak, i pokazuje bezwładną prawą rękę.
– Mógłbyś uczyć się pisać lewą ręką. Znam ludzi, którzy stracili prawą rękę, a pracują zawodowo jako urzędnicy pisząc lewą ręką. I oni mówią, a ty nie. Zamiast złościć się, gdy ktoś nie rozumie, o co ci chodzi, mógłbyś lewą ręką napisać i już wiadomo. Pisz jedną literę dziennie. Po. pewnym czasie nauczysz się pisać biegle.
– U-u-u-u – znów mówi Stasio z grymasem twarzy, który ma oznaczać, że to wcale nie jest łatwa sprawa.
Gdy przyjeżdżałem dopełnić odmę, ile razy spotkałem Stasia, zawsze pytałem, czy uczy się pisać. Uśmiechał się radośnie, ale łbem kręcił, że nie. Teraz Stasio wyjeżdża. Sanatorium wyszukało dla niego miejsce w jakimś zakładzie dla inwalidów. Było to możliwe dopiero po całkowitym wyleczeniu z gruźlicy, bo żaden zakład dla inwalidów nie chce przyjąć chorego w obawie przed zakażeniem otoczenia, a nie mają warunków do izolacji i leczenia.
Mietek. Ten jest ciężko chory. Były uczestnik walk w Hiszpanii i walk armii polskiej. Leży już prawie cztery lata. Mimo wysiłków lekarzy stan jego zdrowia pogarsza się. Mietek stał się złośliwy w stosunku do innych chorych i wymaga od personelu wszelkich przysługujących i nie przysługujących mu usług. Skarży lekarzom na chorych i na pracowników. Z tego powodu nie cieszy się niczyją sympatią. Potrafiłem znaleźć z nim wspólny język. Często prosi, żeby przyjść do niego na pogawędkę. Żali się wtedy na swój „garbaty los”. Całą rodzinę wymordowali Niemcy. Nie ma absolutnie nikogo. Raz na jakiś czas odwiedzi go jakiś kolega z wojska – to wszystko.
– Ja już nie mam płuc – mówi – zostały już tylko ramki. Sam się dziwię, jakim sposobem jeszcze żyję, czym oddycham. Wiem, że mnie nie lubią, że jestem złośliwy. A jaki mam być po czterech latach pobytu w sanatorium? Dokuczają mi. Denerwująco działa na nich mój ciężki stan. Niejeden widzi we mnie obraz swojej przyszłości. To ich denerwuje, a ja chciałbym, ale już nie potrafię być inny. Wiesz, ja naprawdę już chciałbym umrzeć. Pragnę tego i czekam śmierci jak zbawienia. Stąd innego już wyjścia nie mam. Gdyby mnie wypisano, to tylko do innego sanatorium. Nigdzie i do niczego już się nie nadaję.
Kilka miesięcy później spełniło się pragnienie Mietka. Umarł. „Inwentarz żywy”, zwierzęta na naszym utrzymaniu, to zajęcie, rozrywka i obowiązek chorych. Nasz inwentarz to okoliczne psy, które przychodzą na teren sanatorium w poszukiwaniu dobrego żarcia, koty, które potrafią wyżyć same. Po grubych gałęziach winorośli wchodzą na piętra, przechodzą po gzymsach, przez otwarte okna lub drzwi balkonowe dostają się do sal chorych i kradną mięso lub wędliny leżące na oknie lub na półce szafki przyłóżkowej.
Psy chodzą po żebraninie. Chodzi taki żebrak przed pawilonami i patrzy w okna, czekając na jałmużnę. Ale to nie jest zwyczajny żebrak. To żebrak-arystokrata. Stanie, popatrzy po oknach – czeka dwie, trzy minuty, a gdy nie dostanie nic, przechodzi dwadzieścia metrów dalej – znów stoi i z zadartym do góry łbem czeka, kto mu rzuci coś dobrego do jedzenia. Ktoś rzucił słodką bułkę. Pies podchodzi majestatycznym krokiem, wącha i powoli odchodzi.
– Ach, ty cholero – woła ofiarodawca ze złością – to ty słodkie j bułki nie chcesz żreć. Wont! Uciekaj!!!
Ale pies się tym krzykiem nie przejmuje. Stoi w pobliżu budki i patrzy na okna. Znów coś wyrzucono. Pies podchodzi, wącha i zjada powoli. Tym razem wyrzucił ktoś wczorajszą obiadową porcję mięsa. Inny wyrzuca kiełbasę, która jeszcze nie śmierdzi, ale już jest nieświeża, z „kolorkiem”. Po co pies ma jeść słodkie bułki, jak dostaje wędliny i mięso. Przy końcu pawilonu stoi inny pies. Czeka, aż ten pierwszy odejdzie. Jeśli przyjdzie wcześniej, wtedy awantura murowana. Silniejszy odpędzi słabszego, a ten drugi jest o wiele mniejszy. Wreszcie żebrak-arystokrata odchodzi. Po chwili jest już ten drugi. Stoi i patrzy na okna. Wyrzucona bułka też się nie zmarnuje. Już ją wróble obrabiają, ptasie chuligany. Jeden porwał kawałek bułki, ale już trzy inne atakują i zabierają. Bułka leży, a wróble się biją. Korzysta z tego inny wróbel. Porywa bułkę i ucieka.
Z samego rana żerują kawki. Podchodzą do okien tylko wtedy, gdy chorzy jeszcze śpią. Żarcie dla ptaków wykładamy na parapetach okien, na balkonach, a zimą do balkonowych skrzynek na kwiaty. Raz kawka ukradła koledze skarpetę. Wieczorem uprał skarpety i położył na parapecie okna, żeby szybciej wyschły. Jedna „wyschła” dokładnie!
– Złodziejka, psiakrew! – wrzasnął kolega, gdy zobaczył, jak kawka w locie, nie siadając na oknie, porwała skarpetę.
Salowe i sprzątacze niechętnie patrzą na dokarmianie ptaków. Mają dodatkową robotę z zamiataniem balkonów, a sprzątacze z zamiataniem dolnego tarasu i trawników.
Osobno dożywia się sikorki, są one dla nas najmilszymi ptaszkami. Do winorośli lub do górnego balkonu przywiązuje się sznurek, do którego uczepiamy kawał słoniny lub kawał urasta zawinięty w gazę lub w wydrążonej skórce chleba. Sikorki jedzą, huśtając się na zawieszonym tłuszczu. Dwie, trzy, a nawet cztery równocześnie. Odważniejsze wlatują przez otwarte okno do pokoju, przeważnie z rana, gdy jeszcze wszyscy leżą w łóżkach, ale są i takie, które wchodzą o każdej porze. Usiądzie na stoliku, skubnie masła, popatrzy na siedzącego tuż obok właściciela. Przefrunie na inny stolik, poszuka, popatrzy, a gdy stwierdzi, że dla niej nic nie ma, przenosi się w inne miejsce. My tymczasem rozmawiamy i chodzimy po pokoju. Wreszcie, gdy już jest najedzona lub wystraszona, siada na poprzeczce otwartego okna, podziękuje po ptasiemu i leci do parku. Po pewnym czasie znów przylatuje i rządzi się w pokoju jak u siebie w domu.