– Gniewa się pan na mnie? – zapytał grzecznie. – Przepraszam. To wtedy tak głupio wyszło, ale ja nikogo nie chciałem obrazić. Niech się pan nie gniewa – dodał i wyciąga do mnie rękę.
– Nie gniewam się i nie gniewałem. Podskoczyłeś, to ja też, i nie musisz mnie przepraszać. To doktora należało przeprosić.
– Zrozumiałem, że mieliście rację – mówi Edek. -Teraz tylko żałuję, że odszedłem z pokoju.
– Możesz do nas przychodzić. Żaden z nas nic ci złego nie powie.
W sanatorium jest oddział wewnętrzny. Leżą tam chorzy, którzy prócz gruźlicy mają inne choroby – przeważnie cukrzycę. Chorzy na cukrzycę mają dla siebie wydzieloną część stołówki i osobne kelnerki, bo otrzymują oni inne wyżywienie, konieczne przy cukrzycy.
W naszym pokoju leży jeden ciężko chory. W dniach odwiedzin przychodzą do niego dwie szesnastoletnie dziewczynki z oddziału „cukrzyków” – Krysia i Marysia.
Krysia jest z prowincji, więc rodzina nieczęsto ją odwiedza. Marysia nie ma bliskiej rodziny, a dalsza „zapomniała” o niej. Cóż-gruźlica. Boją się. Odstraszająco działa na nich przykład Marysi. Rodzice – gruźlicy, zmarli w odstępie półrocznym, gdy Marysia miała 6 lat. Od śmierci rodziców wychowuje się w Państwowym Domu Dziecka, na zmianę z Sanatorium Przeciwgruźliczym, bo okazało się, że miała początki gruźlicy. Dom Dziecka co pewien czas przysyła jej kilkadziesiąt złotych na drobne potrzeby.
Jeśli dziewczynki nie pokazują się u nas przez kilka dni, wszyscy o nie pytają. One też chętnie do nas przychodzą, widząc naszą serdeczność. Każdy z nas przy tym ma zawsze coś dobrego do zjedzenia. Częstujemy je cukierkami, czekoladą, owocami – a i jeszcze coś do torby, do zabrania. Szczególną troskliwością otaczamy Marysię. Jest przez wszystkich lubiana miła, grzeczna, bardzo dziecinna. Marysia przywodzi na myśl własne dzieci, które w przyszłości może spotkać podobny los. W rozmowach między sobą nazywamy ją „Sierotka Marysia”.
– Kiedy pan będzie jechał do Warszawy? – zapytała mnie Marysia, gdy spotkaliśmy się na korytarzu.
– A dlaczego pytasz, Marysiu?
– Mam do sprzedania cykloserynę. Chcę sobie kupić sukienkę, a nie mam pieniędzy. W Warszawie podobno jest taka apteka, która kupuje zagraniczne leki, ale ja nie znam Warszawy i boję się, że ode mnie nie kupią, bo jestem za młoda.
– Nie sprzedawaj, Marysiu. Lekarstwo może ci się przydać. Zdrowie ważniejsze niż sukienka. Czy koleżanki w pokoju nie odradzają ci sprzedaży?
– Proszę pana, to wygląda zupełnie inaczej, niż pan myśli – odpowiedziała Marysia z dziecięcym zachwytem. – Jeden pan z naszego oddziału, jak wyjeżdżał, dał mi to lekarstwo i powiedział, żebym sprzedała, jeśli okaże się, że nie będzie mi potrzebne. Wtedy doktor nie kazał używać, a teraz zdecydował, że będę brała, wystawił wniosek i sanatorium przyznało mi potrzebną ilość tej cykloseryny. Wczoraj już dostałam. Doktor też radzi sprzedać, bo jeśli później będę potrzebowała znów, to ta moja może być już przeterminowana.
Uzgodniłem z Marysią dzień wyjazdu. Przed wyjazdem rozmawiałem z lekarzem leczącym Marysię: potwierdził to, co mi Marysia mówiła. Lekarstwo sprzedaliśmy szybko, a że do powrotu pozostało nam jeszcze dużo czasu, pojechaliśmy do mojego domu. W czasie gdy rozmawiałem z żoną w jednym pokoju, w drugim Marysia baraszkowała na tapczanie z naszymi dziećmi. Krótko opowiedziałem żonie życiorys „Sierotki Marysi”.
Żona uroniła łezkę nad losem, Marysi. Gdy szykowaliśmy się do wyjazdu, wygrzebała z szafy komplet bielizny, jakieś bluzeczki, sukienki. „Prawie nie noszone, bo dla mnie za ciasne” -powiedziała, żeby usprawiedliwić decyzję oddania tych rzeczy. Chociaż wiedziałem, że to nieprawda, zadowolony byłem, że żona tak serdecznie potraktowała ten „ciężki przypadek życiowy”, jakim była „Sierotka Marysia”.
Po kilku dniach miałem z Marysią nowy kłopot. Kupiła sukienkę na bazarze, w budce. Gdy przyniosła i włożyła, okazało się, że materiał był zleżały, miejscami przeświecał i sukienka źle na niej leżała. Przyszła z prośbą, bym poszedł z nią na bazar w charakterze „tatusia”, bo jak pójdzie sama, to handlarka nie zechce wymienić.
Poszedłem. Handlarka długo oglądała sukienkę. Twierdziła, że była już używana i że może wymienić na inną, ale z tej odliczy 30 zł na naszą stratę za używanie. Wyjechałem na nią z buzią. Wyjaśniłem, że sukienka była kupiona wczoraj, że nie nadaje się do noszenia, a ona niech nie próbuje zarabiać na tym, że wtryniła dzieciakowi tandetę. Postraszyłem babę, a Marysia wybrała sobie inną, ładną sukienkę, do której nawet niedużo dopłaciła. Z tej sukienki była zadowolona.
Wkrótce znalazł się inny „przypadek”, który należało otoczyć opieką. Kolega z naszego oddziału powiedział mi, że na chirurgii leży moja znajoma z poprzednich pobytów w sanatorium i prosi, żebym ją odwiedził.
– Jak wygląda? – zapytałem, bo nazwisko jej nic mi nie mówiło. – Starsza kobieta, wysoka, blondynka – tłumaczył.
– Nie pamiętam. Jak pójdę, to zobaczę.
– Idź – radził kolega – to poznasz inną, młodą, tę, którą ja odwiedzam. Niedawno miała amputację płuca. Czy znałeś Jacka? – zapytał raptem. Leżał tu w ubiegłym roku. Nie żyje. Umarł w ubiegłym miesiącu w Instytucie, po amputacji wdała się ropa. Zaziębił się i wysiadka. Szkoda chłopaka. Zostawił dwoje małych dzieci. Nie wiem, czy wiedziałeś-mówił kolega-że on już dwa lata sam chował dzieci, miały wtedy dwa i cztery lata. Żona uciekła z innym, a dzieci zostawiła jemu. Ewa, wiesz, ta z chirurgii -to Jacka sympatia sanatoryjna, a ja byłem jego najlepszym kumplem. Dowiedziałem się, że Jacek nie żyje – wiadomość przywiózł chory przesłany do nas z Instytutu. Poszedłem zawiadomić Ewę i… „strzeliłem byka”. Chciałem wyczuć, czy ona już o tym wie, więc zapytałem oględnie:
– Słyszała pani o Jacku?
– Słyszałam… Niech pan powie, jakie to nieszczęście! – Kto teraz będzie chował te dzieciaki… – dodałem. – A co się stało? Jacek nie żyje? – krzyknęła Ewa.
Już nie mogłem się wycofać i powiedziałem, jak jest. Dla niej było to szokujące, bo była dopiero dwa tygodnie po amputacji. Okazało się, że Jacek pisał do niej, że ma ropę. Po kilku dniach umarł – a ona mówiąc o nieszczęściu miała na myśli pooperacyjne komplikacje u Jacka.
Wieczorem poszedłem na oddział chirurgiczny odwiedzić znajomą, której nie mogłem sobie przypomnieć. Gdy zobaczyłem, przypomniałem sobie. Trzy razy byliśmy równocześnie w sanatorium. Obecnie szykuje się do operacji. Resekcja płata.
Do naszej rozmowy włączyła się młoda dziewczyna, leżąca na drugim łóżku. Wiedziałem, że to jest Ewa, o której mówił kolega. „Kurczak” – pomyślałem – gdy zobaczyłem, jak w szlafroku wychodzi na korytarz. Maleńka, drobna, z dziecinną buzią. Gdy rozmowa – jak zwykle przy pierwszych spotkaniach – zeszła na tematy chorobowe – Ewa żaliła się, że jest roztrzęsiona. To wpływ antybiotyków oraz śmierci Jacka, którą przeżywała bardzo ciężko nie tylko z powodu osobistej sympatii, ale jako przypadek chorobowy. Przeszła podobną operację i teraz martwiła się, czy jej coś podobnego nie czeka.
– Jak długo pani po operacji? – zapytałem. – Dwa miesiące.
– Nie ma obawy o komplikacje. Najgorszy jest okres tuż pooperacyjny. Organizm wycieńczony łatwo chwyta każdą infekcję. Czy rozmawiała pani z lekarzem na temat swoich obaw?
– Nie.
– To niedobrze. Trzeba mieć do lekarza zaufanie. Doktor wytłumaczy pani fachowo i już będzie mniej o jedną przyczynę zdenerwowania. Niech pani porozmawia jutro!
Przy następnych odwiedzinach już była uśmiechnięta, gdy powtarzała rozmowę z lekarzem.