Выбрать главу

Wkrótce opuściłem sanatorium, a Rysio zaraz po mnie zakończył kurację.

Rychło otrzymałem oficjalne zaproszenie na ślub. Był to najdziwniejszy ślub, a my najdziwniejsi świadkowie. Już zjechali się zaproszeni goście, rodziny, koledzy i koleżanki młodych. Przyjechał zamówiony samochód, którym młodzi ze świadkami pojechali do Urzędu Stanu Cywilnego.

– Niech pan podjedzie pod kawiarnię – polecił Rysio, gdy już dojechaliśmy do miasta.

Gdy spojrzałem na niego zdziwiony, odpowiedział, że jest jeszcze trochę czasu, a on musi z nami spokojnie porozmawiać.

– Ślubu dzisiaj nie będzie – powiedział, gdy usiedliśmy przy stoliku. – Ciotka tak mnie urządziła. Nie przysłała mojej metryki urodzenia. Rodzina jest przeciwko mojemu małżeństwu. Należy mi się po rodzicach trochę majątku. Ciotki liczą na to, że ja niedługo umrę, a moją część one zagarną. A jak się ożenię, to będą miały wspólnika. Jutro jeszcze będzie u nas rodzina, więc dopiero pojutrze pojadę po metrykę. Wrócę w środę, a we czwartek robimy normalny ślub. Tylko rodzina nie ma prawa o tym wiedzieć. Goście są, zastawione stoły są, tylko metryki zabrakło.

Po wypiciu kawy wróciliśmy do domu. Rodzina, płacząc, składała życzenia „na nowej drodze życia”. Nastąpiły toasty. Wszyscy bawili się, a tylko cztery osoby wiedziały o tym, że ślubu nie było.

We czwartek odbył się formalny ślub i maleńkie przyjęcie dla czterech osób – dla „młodych” i świadków ślubu.

Po kilku miesiącach w zdrowiu Rysia nastąpiło pogorszenie. Przerwał pracę, przez pewien czas leżał w domu, później w sanatorium. Hania była dla niego wiernym przyjacielem i opiekunką. Rysio pierwszy raz od śmierci rodziców wiedział, że jest przy nim ktoś, kto się o niego troszczy i komu nie jest obojętny stan jego zdrowia.

Po dłuższym pobycie wypisany został z sanatorium, z poprawą zdrowia, lecz do pracy już nie wrócił. Poszedł na rentę inwalidzką.

Minęło kilka miesięcy. Rysio chorował na grypę, po której znów nastąpiło pogorszenie, lecz nie chciał iść na leczenie do sanatorium. Pewnego dnia wybrałem się do nich z wizytą. Rysio wyglądał blado i uśmiechał się tylko, gdy Hania skarżyła się, że nie chce się leczyć. -. Nagadaj mu – prosiła – może ciebie posłucha.

Zacząłem gadkę w poważnym tonie:

– Albo się lecz, albo umieraj prędzej, bo kobietę w lata wpędzasz. Nie śmiej się, tylko słuchaj, co ci mówię. Jak nie będziesz się leczył, to będziesz klops nie chłop, a kobieta młoda potrzebuje chłopa.

Po tygodniu dzwoni Hania i zawiadamia, że Rysio wczoraj umarł.

– Jak to się stało? – pytam i poczułem się głupio, bo pomyślałem o naszej rozmowie.

– Krwotok. Jak przyszłam z pracy, już nie żył, a był sam w mieszkaniu. Nie było nikogo, kto by dał pierwszą pomoc lub wezwał pogotowie. Jutro pogrzeb. Przyjedź.

Długi czas unikałem Hani. Bałem się spotkania z nią, z obawy, że z żalu po stracie męża może przywiązywać wagę do głupich słów, które w żartach wypowiedziałem.

Moja sytuacja,już się wyjaśniła. Wkrótce wypis do domu. Płuco się rozprężyło i… ukazała się dziura w płucu. Dawna, stara. Operacja i wszystkie z nią związane „przyjemności” nie spełniły pokładanych nadziei. W fachowym lekarskim języku mówi się: „Operacja nieskuteczna”.

Od tego czasu „ciotka”, gdy się spotkamy, a jeszcze ktoś jest z nami, pokazując na mnie, mówi:

– Oto jeden z moich nielicznych nieudanych przypadków…

Myślę wtedy, że to nie jej, a mój nieudany przypadek. Gdybym zgodził się na zabieg wtedy, gdy mi pierwszy raz proponowano, kiedy dziura była świeża i mała – wynik pewno byłby inny.

Na kilka dni przed moim wypisem przybył do pokoju nowy pacjent w ciężkim stanie.

– Marian – tak miał na imię nowy lokator – to nowa stronica tragedii ludzkiej. Był spokojny i cichy. z łóżka wychodził tylko wtedy, gdy musiał. Wystarczyło, że chodził dziesięć minut po pokoju, już miał podwyższoną temperaturę. Marian ma chyba wszystkie możliwe schorzenia płuc; marskość, zgrubienie opłucnej, nieruchoma przepona, dziury w płucach, przetoka oskrzelowa i przetoka zewnętrzna z załączonym na stałe drenem.

Szybko znalazłem z Marianem wspólny język. Obaj mieliśmy za sobą lata przeżyte w obozach koncentracyjnych. Marian, aresztowany w pierwszych dniach wojny, przesiedział w Sachsenhausen do 1945 roku. Historia jego życia jest krótka, lecz treściwa. Gdy go Niemcy aresztowali, brakowało mu kilka miesięcy do ukończenia siedemnastu lat. W obozie przesiedział prawie sześć lat. Jednym z pierwszych transportów wrócił do kraju i wstąpił do podchorążówki; ukończył ją w stopniu podporucznika i objął służbę w jednostce wojskowej. Wkrótce zachorował na gruźlicę. Wojsko wykazało, że Marian wstąpił do podchorążówki z początkowymi objawami gruźlicy, dlatego nie otrzymał odszkodowania, tylko niewielką rentę. Po długim pobycie w sanatorium został zdemobilizowany i natychmiast stanął do pracy w charakterze magazyniera. Nie miał przecież żadnego wyuczonego zawodu. Pracował dwa miesiące, gdy nastąpiło pogorszenie stanu zdrowia. Po czterech miesiącach chorowania został zwolniony z pracy „z powodu choroby trwającej dłużej niż trzy miesiące”. Tak w owym czasie głosił odpowiedni paragraf przepisów państwowych. Marian więcej do pracy nie wrócił. Życie dzielił między dom i sanatorium. Jak pół roku w domu – to osiem miesięcy w sanatorium. Jak cztery miesiące w domu – to znów kilka miesięcy w szpitalu i tak bez przerwy do chwili obecnej. Ożenił się po ukończeniu podchorążówki. Marian twierdzi, że tylko żona jest przyjacielem, który go nie opuszcza przez cały czas choroby. Nie ma kolegów, nie ma przyjaciół, nie ma rodziny. Wszyscy odsunęli się lub zapomnieli o nim.

– Mam dobrze sytuowanych braci – mówił Marian do mnie. – Wiesz, jak mi pomogli? Radzili, żebym na lato wynajął się do chłopa na wieś krowy paść. – „Będziesz miał czyste powietrze, nabiał – mówili – to prędzej odzyskasz zdrowie”. Od tej chwili nie znamy się. Przychodzi do nas prawie codziennie kolega żony. Razem chodzili do szkoły. Gdy leżę w szpitalu – razem mnie odwiedzają. Dobry chłopak… przecież ja już tyle lat choruję… dbają o mnie… żona naprawdę jest oddanym mi przyjacielem. Wiesz, jak pomyślę, to mam już tego wszystkiego dosyć. Chyba trzeba będzie z tym skończyć… Gdybym wiedział, że doczekam czasu, gdy wynajdą lek, który mi pomoże… ale ja już jestem w takim stanie, że nawet cudowny lek nie będzie w stanie przywrócić mi zdrowia. Gdyby taki lek wynaleziono, w najlepszym przypadku utrzymałbym się w obecnym stanie, a w takim stanie to już nie jest życie.

Innego dnia Marian poruszył w rozmowie nowy temat:

– Dostaję pięćset złotych renty inwalidzkiej. Wiesz dlaczego? Bo nie mam ustawowo przewidzianych lat pracy. A kiedy ja miałem pracować? Zrobiłem maturę i wybuchła wojna. Po miesiącu już byłem aresztowany i siedziałem całą wojnę w obozach koncentracyjnych. Do kraju wróciłem w lipcu 1945 roku i z miejsca wstąpiłem do podchorążówki. Później wojsko, choroba i demobilizacja, a po dwóch tygodniach już pracowałem. Z chorobą zaliczono mi pół roku pracy, bo okresu w wojsku mi nie zaliczono. Tak mówią ustawy i tak musi być. Pracy w obozie koncentracyjnym też nie wlicza się do renty. Wyszło na to, że całe życie byłem pasożytem. Nie miałbym żalu, gdybym w czasie wojny i po wojnie trudnił się handlem, kombinatorstwem, waluciarstwem…

Pięćset złotych miesięcznie – mówił z ironią. Na co to i za co to. Chyba życie swoje przeżyłem uczciwie. A więc za co ta kara? „Nie pracowałeś mówią – więc tylko tyle ci się należy”. Ja nie chcę wysokiej renty – mówił Marian – niech mi dadzą taką, jaką może otrzymać urzędnik średniej kategorii. Niech dadzą osiemset – dziewięćset złotych miesięcznie, tak jak powinni dać człowiekowi, który przez całe życie uczciwie żył, pracował. Mam przetoki i dreny. Do tego potrzebuję duże j ilości materiałów opatrunkowych. I tu znów wtrąca się ustawa: „Materiałów opatrunkowych nie wydaje się na recepty lekarskie”. Muszę kupować sam, z mojej renty. Zirytowało mnie to i napisałem do prasy. Napisałem między innymi: „Piszecie wciąż o dalszych, kolejnych ofiarach bomby atomowej na Hirosimę, ale słowa nigdy nie napiszecie o dalszych, kolejnych ofiarach hitlerowskich obozów koncentracyjnych”. To ich poruszyło. Przyjechało do mnie trzech. Cała komisja. Jeden z prasy, drugi z Rady Narodowej, trzeci z Wydziału Zdrowia. Naradzili się i przyznali mi pewną ilość materiałów opatrunkowych miesięcznie – bezpłatnie. Przydział nie pokrywa zapotrzebowania, ale to już jest duża ulga w moim rentowym budżecie.