Выбрать главу

– Ustawiamy sprawę tak – odpowiedział doktor – że wódki pić nie wolno. Ale mówiąc szczerze, wypicie od czasu do czasu 100-150 gramów nie zaszkodzi. Nie wolno natomiast wypić nawet piwa, jeśli w plwocinie pokażą się najmniejsze chociażby żyłki krwi. Alkohol rozszerza naczynia krwionośne i wtedy może nastąpić krwotok.

– O, tak postawiona sprawa to mi się podoba-zawołałem z uznaniem. Teraz wiem, czego się trzymać.

Już przebywam w sanatorium dwa i pół miesiąca. Leżę, czytam, odżywiam się po kolacji spacer i lulu. Oto moje codzienne życie. Mimo takiego cnotliwego życia płyn w boku utrzymuje się. Koledzy doradzają streptomycynę, ale jest jej mało i nie każdy może otrzymać.

– Jak będą brali plwocinę do analizy – namawiał Marian – to przyjdź do mnie, napluję, będziesz miał wtedy prątków do cholery i przydzielą strepto. – A po co mi strepto, jak za dwa tygodnie koniec kuracji? Dłużej nie będę siedział, bo mogą zwolnić z pracy. Nie wiem tylko, co robić na ten płyn. Widzisz, jaki jestem grzeczny – i… nic.

– Znałem wypadek – mówi Marian – że facet, który miał już rok płyn w boku, musiał pojechać siedem kilometrów w czasie mrozu na rowerze.

Jechał, zmęczył się, spocił i poczuł, że go boli w boku. Następnego dnia poszedł na prześwietlenie, żeby sprawdzić, co mu jest. Okazało się, że komora sucha, a płuco trze po żebrach i dlatego boli. I zgadnij teraz, jak należy postępować.

Następnego dnia postanowiliśmy wypić w czterech buteleczkę wina. Po Wypiciu kupiliśmy jeszcze cztery i piliśmy w krzakach, każdy ze swojej butelki.

– Idziemy do knajpy – dał hasło jeden z nas.

Po wypiciu wina nikomu nie musiało się powtarzać tego dwa razy. Wyszliśmy przez dziurę w ogrodzeniu i unikając spotkania z pracownikami sanatorium znaleźliśmy się wreszcie w knajpie.

Okazało się, że personel jest wyszkolony i zna swoją klientelę. Gdy po wejściu na salę główną rozglądaliśmy się, czy nie ma kogo „tryfnego”, podszedł kelner.

– Panowie z sanatorium? – zapytał po cichu. – To proszę za mną, tu jest taki mały pokoik, nikt was nie będzie widział.

W pokoiku były dwa stoliki, a przy jednym siedziało pięciu gości z sanatorium, – których z widzenia znałem. Byli już dobrze na gazie. Posiedzieli jeszcze pół godziny, wyszli. i w pokoju została tylko nasza czwórka.

Na stole literek i zagrycha. Wypiliśmy. Zapłaciliśmy. Poprosiliśmy jeszcze ćwiarteczkę. Stała już na stole, gdy wpadł kelner wołając:

– Dyrektor na sali. Sprawdza, kto jest z sanatorium. Skaczcie przez okno.

Szybko wypiliśmy nalaną już w kieliszki wódkę i kolejno, przez okno, które wychodziło na tyły budynku, wydostaliśmy się na podwórze, a stąd chyłkiem w pole i ścieżkami wzdłuż szosy do sanatorium.

Odetchnęliśmy z ulgą, gdy już znaleźliśmy się w parku.

– To nam popędził kota – powiedziałem. – Który jutro idzie do knajpy? Trzeba zapłacić za ostatnią ćwiartkę i dać kelnerowi kilka złotych za ostrzeżenie.

Okazało się, że tych pięciu, którzy wyszli wcześniej, złapał dyrektor na drodze i następnego dnia przez miejscowy radiowęzeł ogłoszono ich nazwiska, że za samowolne opuszczenie sanatorium i picie wódki otrzymują naganę z ostrzeżeniem. Następna wpadka to wyjazd do domu. Nam się udało.

Miałem rozmowę z ordynatorem. Zapytałem, czy mogę się wypisać.

– Nie, stan pana zdrowia jest taki, że powinien pan jeszcze kilka miesięcy przebywać w sanatorium.

– Jak długo?

– To się nie da przewidzieć. Powinien pan zgodzić się na operację.

– I co dalej? – zapytałem. – Kończą mi się trzy miesiące leczenia Instytucja może mnie zwolnić. Kto da jeść rodzinie? Dwoje dzieciaków stara matka, żona i ja… Popracuję trochę i znów pójdę do sanatorium. za jednym zamachem nie mogę. Niech mnie pan wypisze – dodałem.

– Wypiszę pana – odpowiedział doktor – ale dalszego zwolnienia nie dam, bo to panu nic nie pomoże. Powinien pan tu leżeć.

Kilka osób wypisanych tego dnia odwieziono wozem na stację. Miałem. dwie godziny czasu do odjazdu pociągu, więc walizkę oddałem do przechowalni, a sam poszedłem do knajpy.

W Warszawie, zamiast do domu, poszedłem do knajpy, w której grali koledzy w orkiestrze, i do domu trafiłem już dobrze pijany. Następnego dnia jeździłem dużo po mieście. Gniotłem i trząsłem się w tramwajach i trolejbusach i tylko słuchałem, jak mi płyn chlupie w boku. Wieczorem znów popiłem. I tak przez cztery dni. Jak desperat, któremu już wszystko jedno.

Piątego dnia zgłosiłem się do poradni. Ciekawe, jak też sobie dogodziłem…

Lekarz wezwał na prześwietlenie kilka osób równocześnie.

– Ma pan na dnie komory troszkę płynu, tak z kieliszek – powiedział do pacjenta stojącego pod rentgenem.

– To niewiele, doktorze – odezwałem się. – Za chwilę zobaczy pan jezioro…

– Nie ma pan ani kropli płynu – oświadczył mi lekarz po prześwietleniu. – Dopełnimy, żeby płuco nie podrastało.

Zamilkłem z wrażenia. Więc jak to jest? Leżałem trzy miesiące i żadna siła lekarska nie umiała zlikwidować płynu w płucach: A teraz, po czterech dniach intensywnego życia, po pijatykach – nie mam płynu?

Sekret tego procesu poznałem znacznie później. Teraz jednak z owej niespodzianki wysnułem tego rodzaju wnioski, że niewiele brakowało, abym nieznajomość zagadnienia przypłacił życiem.

Podjąłem więc normalny tryb życia. I oto jestem znów jak gdyby tamtym z pociągu, w drodze do sanatorium. Nie ukrywam swojej choroby, a ludzie odsuwają się. Jedni nieznacznie, pomaleńku, inni szybko i zdecydowanie. Robi się koło mnie luźno.

Oto dwie rodziny, z którymi żyłem w przyjaźni. Odwiedzaliśmy się często nawzajem. Po powrocie z sanatorium byłem u nich kilkakrotnie. I oni przyjmowali moje zaproszenia, lecz – nie przychodzili…: Zrozumiałem. Przestałem tam chodzić. Oni też nie dali więcej znaku życia.

Kiedyś kolega poprosił, żeby zajść w odwiedziny. Gdy zbliżałem się, spostrzegłem w jego mieszkaniu kogoś w otwartym oknie – znikł na mój widok. Dzwoniłem kilka razy, lecz drzwi nie otworzono.

Inny kolega zaprosił mnie do siebie na niedzielę z całą rodziną. Gdy przyszliśmy o umówionej porze, nie było nikogo.

To nie koledzy odsuwali się. Decydowały ich żony, w obawie, że obecność moja może spowodować zarażenie gruźlicą rodziny.

Gdy jadę tramwajem, a w pobliżu znajduje się ktoś z małym dzieckiem – przesuwam się, żeby być jak najdalej. Mam świadomość swojego stanu zdrowia i postępuję tak, by unikać zakażenia otoczenia. Świadomość, niestety, nie osłabia przykrego przeżywania takich sytuacji. Nieraz też przesadza się w ostrożności i izoluje chorych ujawniających się, którzy racjonalnie postępując nie narażają zdrowia otocznia. Nie ulegają natomiast izolacji ci, którzy ukrywają swoją chorobę. To fakt pospolity, że w otoczeniu znajduje się wielu chorych, o których chorobie koledzy dowiadują się dopiero wtedy, gdy już sami idą do poradni;,G”.

Jednym słowem sytuacja gruźlików w społeczeństwie to nie byle jaki problem. Ale ja jestem twardy zawodnik… Od powrotu z sanatorium wiele lat będę chodził do poradni dopełniać odmy. Nieraz jeszcze będę w sanatorium. Jeśli utraciłem te i owe znajomości, to wiem, że odpadli ludzie słabi charakterem. Przy mnie pozostali tylko wypróbowani przyjaciele. Wkrótce liczba ich się powiększy o nowych, poznanych w sanatoriach. Łączyć nas będzie wspólna dola. Wspólna droga.