Выбрать главу

A więc jestem „ochrzczony” i przyjęty do społeczności sanatoryjnej.

Przeprowadzono mi już badania. Raz na dwa tygodnie dopełniam odmy po prawej stronie. Po lewej ordynator proponuje odmę chirurgiczną.

– Mam jeszcze czas – odpowiadam jak zwykle. – Ma pan dzieci? – pyta doktor.

– Mam dwoje.

– Pan prątkuje, zakaża pan otoczenie. Ja nie obawiam się kontaktu z panem, ale nie zgodziłbym się na przykład, aby przebywał pan z moimi dziećmi. Czy pan myśli, że pana dzieci są inne niż moje? Nie zgodzi się pan, to trudno. Potrzymamy dwa miesiące, bo na taki okres ma pan skierowanie. i wróci pan z chorobą do rodziny i otoczenia. Później pan będzie żałował, że mnie nie posłuchał. Mam już dużo doświadczeń i wiem, jak się przeważnie takie sprawy kończą. Następują przerzuty na inne części płuca oraz na drugie płuco i wtedy już pacjent nie nadaje się do żadnego zabiegu.

Powtarzam z uporem: – Zaczekam jeszcze z operacją.

Przez dwa miesiące pobytu w sanatorium przechodziłem kurację tylko klimatyczną, bez żadnych leków. Werandowanie przed południem i po południu. Leżąc patrzyliśmy: krzyż na szczycie Giewontu, duża i mała skocznia, kolejka linowa widoczna w pogodne dni. Z tej odległości ludzie na skoczniach wyglądali jak robaczki: czarne punkciki na białym tle śniegu.

Oto jakiś facet powoli wspina się do gary. Już jest na górze-zjazd. Widać punkt błyskawicznie sunący w dół.

– Próg! – wołają wszyscy na werandzie. – Przewrócił się – dodają po chwili. Widać, jak się podnosi, pnie do góry i znów…

– Uparty gość! – mówimy. – Jak on się musi czuć po tylu upadkach, a jednak…

Zarządzeniem wewnętrznym zabroniono w sanatorium prowadzenia rozmów na tematy chorób i leczenia. Gdy tylko który coś powie na tery temat, podnosi się krzyk:

– Odsuńmy, się od niego, bo on chory na gruźlicę, może nas zarazić -i wszyscy uciekają ze śmiechem.

Wprowadziliśmy też zakaz przeklinania. Kto posłuży się „zagranicznym” słowem, płaci złotówkę kary. Recydywista, który już wpłacił dziesięć złotych, raz sobie może ulżyć gratis…

Pewnego dnia wpadł do naszego pokoju kolega mówiąc:

– Chłopaki, w naszym pokoju mamy „noworodka”. Przyszedł dzisiaj. Pierwszy raz w sanatorium. Będziemy badać? – zapytał, zwracając się do kolegi „Toto”.

– Dowiedzieliście się już, co mu jest?

– Ma dziurę wielkości wiśni z prawej strony.

– Zapytaj „Pomidorka”. Jeżeli pójdzie ze mną, to możemy badać.

„Toto” był-po studiach medycznych, lecz jeszcze bez dyplomu. „Pomidorek” to studentka medycyny.

– Kiedy badamy? – pyta kolega.

– Po kolacji.

– Muszę zobaczyć, jak będziesz badał – mówię. – Często tak badacie?

– Tylko nowych. Ciebie też mieliśmy ochotę badać, ale połapaliśmy się, że jesteś już stary wyjadacz sanatoryjny i że z tobą ten numer nie przejdzie.

Po dziesięciu minutach do pokoju, bez pukania, weszli „lekarz” i „pielęgniarka”. Szybko zgasiłem papierosa, a „Toto” poważnie powiedział:

– Proszę pana, ja już chyba trzeci raz widzę pana z papierosem w pokoju. Jeśli jeszcze raz złapię pana z papierosem, zamelduję dyrektorowi.

– Już więcej nie będę, panie doktorze – odpowiedziałem z powagą. Obejrzał karty przy łóżkach i popatrzył na obecnych.

– Pan się rozbierze, zbadam pana – powiedział, zwracając się do jednego ze starych mieszkańców pokoju.

Ten się szybko rozebrał, „Toto” go zbadał, osłuchał i polecił przyjść do gabinetu za pół godziny na dopełnienie odmy.

– Pan jest nowym pacjentem, prawda? – zwrócił się teraz do nowego, gdy poprzedni już się ubierał. – Proszę się rozebrać, pana też zbadam.

– Ma pan dziurę w prawym płucu, prawda? W szczycie.

– Tak, panie doktorze.

– To proszę teraz oddychać tylko prawym płucem.

– Jak to, panie doktorze?

– Zwyczajnie. Proszę zamknąć usta, zacisnąć palcem lewą dziurkę nosa i teraz głęboko oddychać.

Gość popatrzył zdziwiony, ale zatkał nos i męczy się oddychaniem tylko jedną stroną nosa, a „Toto” osłuchuje go z powagą.

– Panie doktorze, mnie coś boli w boku.

– Zaraz zbadamy. Proszę opuścić spodnie i położyć się na łóżku.

Pacjent opuścił spodnie poniżej pępka. – Niżej, proszę, niżej…

Teraz „lekarz” powiedział coś po łacinie do „pielęgniarki”. Ta znów coś zapisała w notesie, wyszła i wróciła niosąc buteleczkę z lekarstwem i pudełeczko, w którym, jak się okazało, były czopki.

Lekarstwo to stary tran, który stał na werandzie w dużej butelce, a czopki koledzy zrobili z chleba i posypali proszkiem do czyszczenia zębów.

– Siostra zaraz natrze paru bok – mówi „doktor” – a czopki będzie pan zakładał przez całą noc co dwie gadziny jeden! Po użyciu czopka proszę leżeć przez pół godziny na brzuchu, nie ruszać się i nie kasłać… – Mówiąc to pisał w bloku „pielęgniarki” receptę, a ona w tym czasie smarowała tranem bok chorego:

Badanie skończone, „doktor” i „pielęgniarka” wyszli z pokoju. My omawiamy zalety naszego „doktora”: jaki to dobry chłop, chociaż młody, ale dobrze leczy, chorzy mają do niego zaufanie…

– Tak – wtrącił się do rozmowy ten nowy – od razu to zauważyłem. Badali mnie, leczyli i nic nie mogli znaleźć, a ten tylko posłuchał i zaraz się poznał.

Koledzy z jego pokoju mówili, że słyszeli, jak się w nocy kręcił, sapał, a rano czopków nie było, pudełko było puste. W czasie rannego leżakowania wszedł na werandę ordynator w asyście oddziałowej pielęgniarki, by przeprowadzić codzienny obchód. Rozmawiając z chorymi zbliżył się do nowego.

– Ten pan, jest nowy – informuje pielęgniarka – wczoraj przyjechał.

– Po obiedzie przyjdzie pan do mnie do gabinetu na badanie – polecił ordynator.

– Już wczoraj wieczorem byłem badany, panie doktorze!

Doktor popatrzył na nas, każdego przewiercił wzrokiem i powiedział: – Te łobuzy pana badali. Czy nie zrobili panu przykrości?

– Nie, panie doktorze, żadnej przykrości nie było.

– No, to dobrze. – Zwracając się do wszystkich, dodał: – Skończcie te kawały, bo ktoś może za to wylecieć z sanatorium.

„Badanie chorych” stało się raz przyczyną innego wesołego incydentu. Przyjechał nowy chory. Już wiemy, że pierwszy raz w sanatorium, wiemy, jakie ma zmiany, oraz znamy wszystkie inne potrzebne dane. Okazało się jednak, że jest dawnym kolegą naszej pielęgniarki oddziałowej i ta ostrzegła go przed badaniem.

– Uważaj, bo te łobuzy będą chcieli cię badać! – I pouczyła go, jak się taka zabawa odbywa.

Musieli chłopaki z badania zrezygnować. Następnego dnia na, obchód przyszedł doktor sam, bez pielęgniarki, i to zmyliło nowego.

Doktor nie miał wiele czasu, więc szybko poszedł w drugi koniec werandy i wracając rozmawiał krótko z pacjentami:

– Jak się pan czuje? Dobrze, panie doktorze. – A pan?

– W porządku.

– Przyjdzie pan do mnie po obchodzie, dopełnię panu odmę. Wreszcie zatrzymał się przy nowym.

– Pan jest nowy, prawda? Pan też przyjdzie do mnie po obchodzie, zbadam pana.

A na to nowy odpowiedział poważnie i ostro:

– Odczep się, kolego, znam się na takich kawałach.

Na całej werandzie buchnął śmiech. Doktor patrzy na pacjenta, a ten gapi się na doktora. Wreszcie nowy zrozumiał, co się stało.

– Bardzo pana doktora przepraszam – wykrztusił – ale pielęgniarka ostrzegała mnie… Myślałem, że robią mi kawał.