Выбрать главу

– Wy jednak jesteście dranie – powiedział doktor z uśmiechem. – Nie udało się badać, to macie radość z innego powodu. Zawsze musicie coś urządzić!

– A czy pan wolałby, żebyśmy się na śmierć zamartwiali swoją chorobą, doktorze?

Rozrywek kulturalnych mamy mało. Jedyną rozrywką organizowaną przez dyrekcję są filmy, przeważnie stare, wyświetlane raz na dwa tygodnie przez kino objazdowe.

Raz tylko przyjechał zespół artystyczny z Krakowa do sanatorium „Nauczycielskiego”, położonego w naszym najbliższym sąsiedztwie, i dał Jeden występ dla obu sanatoriów.

Sami więc organizowaliśmy rozrywki dla chorych. Postanowiliśmy organizować występy świetlicowe.

Na pierwszym wieczorku były „chińskie cienie”. Za oświetlonym płóciennym ekranem przeprowadzono „operację” żołądka. Na cieniach widać było, jak przyniesiono pacjenta. Doktor rozcina mu brzuch olbrzymim nożem, pacjent podrywa się, a wtedy stojący przy głowie uderza go w czoło olbrzymim młotem. „Narkoza” działa, pacjent śpi. Po rozcięciu brzucha dużymi szczypcami odciąga się na boki skórę i doktor wyciąga z żołądka, różne przedmioty: łyżki, noże, szelki, po czym długo, długo ciągnie jakiś pas. To bandaż, który inny kolega rozwija stopniowo w sposób niewidoczny z sali. Na koniec szydłem i grubym sznurem zszywa się chorego i koniec operacji…

Po pierwszym wieczorku nabyliśmy pewnego doświadczenia i każdy następny był lepiej zorganizowany: Ambicją każdego piętra było dać jak najlepszy program.

Drugą rozrywką dla wszystkich były koncerty życzeń nadawane przez sanatoryjny radiowęzeł obsługiwany przez kuracjuszy. Tematów dostarczało życie sanatoryjne.

Przyjechał do sanatorium nowy pacjent. Miał bzika na punkcie zdrowia. Bladł, gdy ktoś powiedział, że jest chory, a uciekał jak oparzony, gdy ktoś w pobliżu kasłał. Szybko wszyscy się o tym dowiedzieli i kto tylko mijał go na klatce schodowej, lub korytarzu, dostawał raptownego kaszlu, a inni podpatrywali, jak ten kłusem ucieka. Na chrzcie otrzymał imię „Paluszek”. W pewnym koncercie życzeń odczytano dedykację:

– Dla mojego podopiecznego „Paluszka” poszukuję skafandra lub maski gazowej, która ochroni go przed zarażeniem gruźlicą – „Mruk”. W następnym koncercie odpowiedziałem:

– „Mruku”, skafandrów i masek gazowych dla twojego „Paluszka” na składzie nie posiadamy, ale mogę odstąpić swoją siatkę na włosy, która nie jest mi już potrzebna, a jemu pomoże tak samo jak skafander albo maska gazowa – „Piekutoszczak”.

W końcu chłop zrozumiał, że nie może zarazić się gruźlicą, gdy już ma swoją własną…

Zbliża się termin wyjazdu. Wypada to na trzeci dzień po świętach wielkanocnych. Głupio.

Każdy chory chce być na święta w domu. Ci, którym lekarze nie chcą daj przepustki, przerywają kurację, żeby tylko spędzić święta wśród rodziny Inni, gdy dają im wyjazd do sanatorium przed świętami – rezygnują z miejsca, a po świętach znów zaczynają starać się o przydział.

Skąd ten pęd? Kiedy rozmawiałem na ten temat, słyszałem od kolegów „Jestem poważnie chory i zawsze mam uczucie, że będą to moje ostatni święta. Dlatego chcę być razem z rodziną”. Chorzy zaś przebywający

W domu urządzają święta wystawne. I oni myślą: „Może to moje ostatnie święta”… Lekarze dają przepustki niechętnie. Długa podróż, wypadnięcie Z regularnego trybu życia marnują wyniki leczenia. Są wypadki, że pacjent po powrocie z przepustki dostaje krwotoku. Albo też przesyła z domu zaświadczenie pogotowia, że nie może wrócić na czas, bo ma krwotok lub wysoką temperaturę.

Ja nie szykuję się do wyjazdu na święta. Szkoda każdego dnia.

Chorzy urządzali pożegnania kolegów odjeżdżających. Jeden z pociągów odjeżdżał z dworca w czasie leżakowania. Gdy już wyłonił się zza zakrętu, duży odcinek drogi jechał przez odkryty teren w odległości kilometra od naszego gmachu. Wtedy zaczynał się ruch. Wszyscy stawali na leżakach i machali tym, co mieli pod ręką: poduszkami, zasłonami, kocami, a z okien pociągu powiewały ręczniki. To wyjeżdżający żegnali kolegów z sanatorium…

Gdy saniami jechałem w stronę dworca i przez krótki odcinek drogi widać było sanatorium od strony werand, widziałem, jak na wszystkich piętrach, na werandach i w oknach siali chory i żegnali mnie, machając poduszkami, prześcieradłami i ręcznikami.

4 DROGA DO NIEBA I Z POWROTEM

Październik 1952. Minęło zaledwie pół roku i znów jestem w sanatorium. Tym razem jest to Otwock, z którym już się nie rozstaję.

Po powrocie z Zakopanego wpadłem w intensywny wir życia. Praca zawodowa od rana do wieczora, po dziesięć – dwanaście godzin dziennie. Praca społeczna w czasie wolnym od zajęć służbowych, a gdy zostawało dla siebie trochę czasu – knajpy i alkohol. Lekarz w poradni zalecił łykanie PAS-u.

I tak było wszystko razem: krwioplucie, leki i wódka. W prywatnym handlu pokazał się nowy lek zagraniczny: rimifon. Podobno cudowny lek, który umierających stawia na nogi. Zaproponowano mi kupno rimifonu od kogoś, komu ten lek przysłano z zagranicy. Domorośli „lekarze”, inaczej mówiąc – prywatni handlarze i pośrednicy twierdzą, że kuracja to trzysta tabletek.

– Ile to ma kosztować? – zapytałem.

– Trzysta tabletek – cztery tysiące złotych.

Hieny. Na łobuzów i złodziei nie będę się wyprzedawał.

Żerują na ludziach chorych, licząc, że rodziny, chcąc ratować chorego, zrobią wszystko, żeby im nasypać forsy do kieszeni.

Syn już jest w domu od kwietnia. Leżał w sanatorium dziesięć i pół miesiąca. Pewnego dnia chłopak zachorował. Mętne spojrzenie, na nic nie reaguje, leci przez ręce, torsje. Następnego dnia, po badaniach przeprowadzonych w szpitalu, diagnoza brzmiała: – Zapalenie opon mózgowych na tle gruźliczym.

– Jaka jest szansa na uratowanie dziecka? – zapytałem ordynatora. – To dopiero początek choroby, więc szansa jest duża.

Po miesiącu dziecko przesłali do sanatorium w Otwocku i tym razem pobyt jego trwał szesnaście miesięcy.

Wtedy postanowiłem leczyć się aż do skutku.

Zgodzę się na każdy zabieg i będę leżał tak długo, aż mnie wypiszą sami. Jest przecież jeszcze drugie dziecko, zdrowe, więc nie mogę dopuścić do tego, żeby i ano nabawiło się gruźlicy. Wyrobiłem sobie wniosek sanatoryjny. W tym czasie zacząłem gorączkować i w plwocinie pokazała się krew. Wtedy załatwiłem przyspieszenie wyjazdu i po kilku dniach już byłem w Otwocku – by po dziesięciu miesiącach kuracji znów wrócić do domu.

Przydział dostałem do pokoju siedmioosobowego. Na korytarzu spotkałem pacjenta, którego łóżko stało obok mojego. Wygląda na równego chłopaka.

– Drogi kolego i sąsiedzie – zagadałem do niego – jestem nietutejszy, pierwszy raz w tym sanatorium, a więc mam prośbę: – Bądźcie mi łaskawie przez kilka minut informatorem.

– Proszę bardzo! – odpowiedział z typowym warszawskim akcentem. – Pan, widzę, autochton z Warszawy?

– Mowa! Wiadomo! Jestem z Targówka. A tutaj już leżę pięć miesięcy. Więc co chcesz wiedzieć? – zapytał przechodząc z miejsca na „ty”. Przyjąłem to jako rzecz naturalną i zacząłem zadawać pytania.

– Czy można urwać się do Warszawy? Czy łatwo dostaje się przepustki? W których miejscach znajdują się dziury w płotach… Jak z alkoholem? I jakie są rygory?

Rysiek – mój rozmówca – wysłuchał, pomyślał i powiedział:

– Widzę, że z ciebie stary sanatoryjny wyga. Chodź, to ci wszystko pokażę.

Szliśmy przez olbrzymi park sanatoryjny.

– Obserwuj teraz dobrze – powiedział Rysiek. – Idzie się tędy i tu się skręca, a tu, widzisz, w krzakach jest zamaskowana dziura w ogrodzeniu. Uważaj tylko, żeby nie władować się w pobliże dyrektorówki… O, to ten dom – dodał, pokazując murowany budynek stojący wśród drzew. – Mieszka tu dyrektor i kilku lekarzy. Staraj się, żeby cię nie poznali, bo jak cię zobaczą za ogrodzeniem, w drodze na stację kolejową czy też w knajpie, będzie bieda.