Devlin zastrzelił wszystkich, którzy znajdowali się na placu startowym, najlepiej nie zostawiać żadnych świadków, taką mieli zasadę. Resztą, czyli tymi, których wysłano, by dogonili i zabili Alteę, zajmie się później.
Loman zawsze tak postępował: Gdy tylko coś się stało w miejscu, w którym właśnie mieszkał, natychmiast zacierał ślady i znikał.
– Do bazy numer dwa – wykrztusił. – Tam mamy szpital, stamtąd polecimy dalej.
Tutaj jest zbyt niebezpiecznie. Altea uciekła i nie ma się co zastanawiać nad tym, co będzie, jeśli jej nie dogonią. Może narobić niepowetowanych szkód, jeśli zacznie kłapać dziobem. Lepiej znikać.
A na dodatek jeszcze te tajemnicze pojazdy, które budzą takie okropne nastroje wśród ludzi. Zwyczajnym samolotom nie wolno było latać nad posiadłością Lomana. Wszelki ruch lotniczy był tu surowo zakazany, postarali się o to jego współpracownicy. Ale te… te jakieś latające talerze… nikt nie ma nad nimi kontroli. Więc mogły pojawiać się nad hacjendą. Fotografować. Spowodować mnóstwo kłopotów.
– Devlin – wykrztusił z trudem. – W majątku został Kowalski. Każ mu zatrzeć wszystkie ślady. Mam na myśli naprawdę wszystkie!
– Jakiś mały pożar, szefie?
Loman zastanawiał się.
– Nie – odparł w końcu. – Hacjendą jest zbyt wartościowa, żeby ją spalić. Każ mu ją opróżnić. Dokładnie. A potem niech sprzeda za jakąś niebotyczną cenę. I niech do nas dołączy. Sam!
– Musi jednak mieć pomoc, żeby wszystko usunąć.
– Oczywiście, oczywiście, ale potem… ma być sam. Zrozumiano?
No jasne, Devlin rozumiał.
Jack opadł na poduszki i cierpiał. W gruncie rzeczy bardzo lubił efektownie cierpieć.
Zresztą, nieźle jest zostawić to wszystko za sobą. Znudziła go już ta pustynna, pozbawiona życia okolica. Chciał wrócić do świata.
Jeśli tylko ta przeklęta dziewczyna nie pozbawiła go do końca życia szans u innych kobiet!
Umieraj, Alteo, pomyślał w gwałtownym przypływie mściwości. Zasłużyłaś sobie, żeby umrzeć w okrutnych mękach. Tak samo okrutnych, jakie zgotowałem twojej matce, tej przeklętej starej jędzy. Już ja coś dla ciebie wymyślę!
Tak oto Jack Loman został pogrzebany, ten, który dotychczas nosił takie imię i nazwisko, wracał do świata z nową tożsamością. Nikt nie będzie wiedział, kim jestem, cieszył się w duchu.
Żeby tylko lekarze doprowadzili do porządku moje cenne narzędzie, to najcenniejsze, co posiadam, jak twierdzą wszystkie panie. Bo one, biedactwa, nie znają się na inteligencji. Jeśli tylko dostają to, co mogę im zaoferować, to już są zadowolone.
A gdyby już nie mógł…?
Umieraj, Alteo!
9
– Bogu dzięki – westchnął Jori z ulgą. – Księżyc znowu świeci.
– A mnie się zdawało, że wczorajszej nocy księżyc cię denerwował?
– Tak, ale tutaj, w tym kompletnie wymarłym krajobrazie, nic nie widać. Brak jakichkolwiek punktów orientacyjnych.
Sassa z przejęciem pokręciła głową. Nie zawsze potrafi nadążać za tokiem rozumowania Joriego.
Siedziała w tylnej części gondoli i spoglądała na ledwie widoczny obłok kropelek, który się za nimi ciągnął. To ona odpowiadała za pojemniki, ona regulowała intensywność „zraszania”. Pod nimi, u podnóża Andów, rozciągała się chilijska solna pustynia, a w oddali znajdowało się morze. Drgnęła, gdy ponownie rozległ się głos Joriego.
– Księżyc budzi pewnie w tobie wspomnienia z dzieciństwa, prawda? – zapytał nieoczekiwanie przyjaznym tonem jak na tę wyprawę, podczas której absolutnie wbrew swojej woli musiał być odpowiedzialny za Sassę.
– Owszem – potwierdziła w zamyśleniu. – Wiele rzeczy tutaj budzi we mnie stare, na pół zatarte wspomnienia. Jak na przykład śnieg na szczycie Aconcagui. Wtedy z drżeniem przypomniałam sobie zimy w Norwegii. Śnieżne zaspy, w które wpadaliśmy dla zabawy; dzieci uważają, że to bardzo śmieszne. I nikt nie przejmuje się tym, że rękawice robią się mokre i ciężkie niczym ołów, a palce sinieją przy lepieniu bałwana. Ulice jednak nie wyglądają wtedy szczególnie zabawnie. Są śliskie i niebezpieczne, wszyscy chodzą drobnymi kroczkami, jak pingwiny, które skończyły dziewięćdziesiąt lat.
Jori roześmiał się. Ona zapytała rozbawiona:
– No właśnie, jak się tobie podoba świat zewnętrzny, Jori?
Zanim odpowiedział, wykonał elegancki zwrot w powietrzu.
– Niesamowicie mi imponuje. Dla mnie, urodzonego w Królestwie Światła, to świat z baśni. Codziennie odkrywam coś nowego, doświadczam nowych wrażeń. A poza tym nie widać zbyt wiele biedy i zniszczeń. Co z tobą, Sassa? Tęsknisz za Królestwem Światła?
Trudne pytanie. Oczywiście, że ona rozpaczliwie tęskniła za bezpieczeństwem, ciepłem i światłem we wnętrzu Ziemi. Ale przecież tutaj jest z Jorim, na tej fantastycznej wyprawie, i nie wyrzekłaby się tego za nic na świecie.
– I tak, i nie – odpowiedziała dyplomatycznie.
Jori zachichotał.
– Zdajesz sobie sprawę, że chyba pierwszy raz w tej podróży się nie sprzeczamy?
– Tak, rzeczywiście, później wrócimy do dawnego stylu. Z tą uprzejmością daleko nie zajedziemy!
– Chyba tak, nie możemy przecież rezygnować z własnego zdania.
Przez jakiś czas lecieli nad wybrzeżem. Poza miastem trafiały się gdzieniegdzie oświetlone gospodarstwa, poza tym panowała ponura ciemność i pustka. Szczyty Andów majaczyły jak blade kolosy pośród nocy, mieniły się pięknie, kiedy czasami padało na nie światło wciąż chowającego się za chmurami księżyca.
– „The stalking moon” – zadeklamował Jori melodramatycznie.
– Co znaczy „stalking”?
– Podstępny. Ktoś, kto się za kimś skrada. Prześladuje. Podgląda ukradkiem.
– Uff! Och, Jori, popatrz tam! Zdaje mi się, że na tym rozległym płaskowyżu widzę światło!
– Tak wysoko? Zwariowałaś?
Skierował się jednak tam, gdzie Sassa pokazywała; Jori zawsze był ciekawski.
– Spryskaj to miejsce.
Sassa odkręciła kran i solidnie chlapnęła rozwodnionym eliksirem.
W drodze ku płaskowyżowi znowu krzyknęła:
– A co to jest tam?
Jori spojrzał na dół. Mijali właśnie jakąś samotną, zrujnowaną szopę czy coś w tym rodzaju, która wyglądała na tej pustyni całkiem nie na miejscu. Woleli nie używać reflektorów, ale na szczęście księżyc dawał trochę mdłego światła.
Jori roześmiał się niepewnie.
– Z tej wysokości nie widzę, ale mam wrażenie, że tam leży człowiek, rozpięty na jakiejś płycie czy czymś takim. Ale to, oczywiście, tylko przywidzenie, to z pewnością ułożone na krzyż deski.
Poleciał dalej.
Sassa milczała zamyślona.
– Czy widziałeś te czarne cienie wokół? – zapytała po chwili. – Myślę, że to po prostu czarne kamienie, a w mojej wyobraźni wyglądają jak drapieżne ptaszyska.
– Sępy? Masz bardzo bujną, ale też straszną fantazję. Och, spójrz, miałaś rację, na płaskowyżu naprawdę jest światło!
Sassa usiadła obok niego.
– Jakieś wielkie rancho.
– Nie, hacjenda – sprostował Jori. – Albo estancja. Rancho to w Ameryce Północnej. Kto, na miłość boską, jest taki głupi, żeby się tutaj osiedlić? Tak daleko od wszystkiego.
Kierowali się ku hacjendzie, ale lecieli wysoko, nie chcieli być widziani.
– Rany boskie, to niewiarygodne – zdumiewał się Jori. – Widziałaś, jaka tam urodzajna ziemia? Ile kwiatów?
– Więcej niż do tej pory widzieliśmy na całej przestrzeni do trzydziestego stopnia szerokości geograficznej, stanowiącego granicę naszej działalności. Musieli tu po prostu znaleźć jakąś potężną żyłę wodną. To mi pachnie pieniędzmi. Zabierajmy się stąd!