W helikopterze zaległa cisza. Pilot próbował żartować z tego jakiegoś UFO, czy co to było, ale mu przerwano.
– To do czego wyście strzelali? Do księżyca?
– Cholera! – warknął Loman w końcu. Miał wielkie trudności z mówieniem, był szaroblady, zlany potem. – Ross! Zapomnij o wszystkim innym! Zrób co tylko można, żeby znaleźć tę piekielną maszynę! Inaczej mówiąc, znajdź Alteę i ucisz ją na zawsze! Postaraj się, żeby w chwili śmierci było jej gorzej niż w samym piekle, zrozumiałeś? Doktorze, czy ty, do cholery, już niczego nie potrafisz? Nie możesz nic zrobić z tym moim bólem? Przecież ja skonam!
Nie, nie skonasz, pomyślał doktor. Złego diabli nie biorą!
Devlin chwycił karabin maszynowy i długą serią rozstrzelał sześciu stojących na dole ludzi. Żadnych świadków. Po czym helikopter odleciał.
Ross powiedział ostrożnie z bardzo ważną miną:
– Zdaje mi się, że mamy większe zmartwienia niż to, co zrobi Altea, Jack. Dziś wieczorem dzwonili nasi ludzie ze Szwajcarii. Odbywa się tam bardzo ekskluzywne spotkanie, utrzymywane w wielkiej tajemnicy. Ale my, rzecz jasna, mieliśmy aparaturę podsłuchową w porządku…
– Co? Jakie spotkanie? – wykrztusił Loman zdławionym głosem. Próbował ułożyć się wygodniej, ale krzyknął z bólu i długo nie mógł złapać powietrza.
Ross powiedział mu, co słyszał, i zakończył:
– Najwyraźniej szukają ciebie, choć nie znają twojego nazwiska. Mają jednak środki!
– Mnie nie znajdą nigdy – warknął Jack Loman. – Ale dla pewności: Kim są ci czterej?
– Wong z Chin…
– Jezu! Ale wysoko mierzą!
– I Louise Carpentier z Francji.
– Ona też? A cóż jej wysokość tam robi?
– Fourwell Hunter z USA.
– Co? Kto to taki?
– Indianin. Mówią, że bardzo popularny i wpływowy.
Loman prychnął.
– No a czwarty?
– Simon Bogote z Kenii.
– Ten, co dostał pokojową Nagrodę Nobla? No, no, trzeba powiedzieć, nieźle. Ross, zajmiesz się także tym. Wyślij swoich najlepszych ludzi i nie pozwól nikomu z tej czwórki wrócić do domu. Trojgiem tamtych, przybyszów z Marsa, czy kim tam oni są, też się zajmiemy. Nikt nie będzie atakował Jacka Lomana.
Mała Nellie zakończyła pracę na ten dzień, ucichły nareszcie wszystkie rozkazy i upomnienia, oraz wyzwiska, które spadały na nią niczym grad. Była śmiertelnie zmęczona, bo goniono ją do pracy od rana do wieczora, niemal cała służba spychała na nią najbrudniejsze roboty, których nikt nie chciał się podjąć.
Była właśnie w swoim małym pokoiku i zamierzała iść spać, ale po prostu nie miała siły się rozebrać. Może więc mogłaby położyć się w ubraniu? Bez mycia. Nie, tak nie można. Drzwi nie miały zamka, więc mogłaby wejść podstępna gospodyni lub któraś ze służących, a wtedy stwierdzą, że jest leniwa.
Płacz dławił ją w gardle. Nie trafiła jej się miła służba. Stała się kozłem ofiarnym dla wszystkich, a jak już kogoś spotka taki los, to naprawdę trudno to zmienić. Popełniła dzisiaj mnóstwo głupstw. Najpierw wzięła nie taką jak trzeba szczotkę, a potem myła wodą podłogę, która nie znosi wody. Ale ten przeklęty kot był dosłownie w każdym miejscu, brudził w całym domu.
Powąchała swoje ręce, wprawdzie wyszorowała je starannie po sprzątaniu toalet, ale i tak pachniały nieprzyjemnie. Nikt jej nie powiedział, że powinna używać gumowych rękawic, dopiero wieczorem…
Podskoczyła na łóżku.
Za jej oknem słychać było krzyki i odgłos kroków, kierujących się w stronę tylnego dziedzińca. Nellie wyjrzała ostrożnie. Zawsze stal tam helikopter, ale teraz kręciło się przy nim mnóstwo ludzi. Samego pana Lomana niesiono na noszach. Och, jak on krzyczy, wyje z bólu jak oszalały. Wniesiono go na pokład, inni wsiadali za nim, większość jednak została, zbyt natarczywi byli spychani na ziemię. O Boże, przecież musieli się strasznie potłuc!
Helikopter uniósł się w powietrze. W pokoiku Nellie było ciemno, więc nikt nie mógł jej zobaczyć, mimo to cofnęła się widząc odlatującą maszynę. I…
Och, ratunku!
Oni strzelają! Z helikoptera strzelano do tych, którzy zostali na placu! Oni chyba rozum postradali, przecież ludzie padają martwi!
Serce Nellie biło tak głośno, że słyszała uderzenia. Bo teraz na dworze zrobiło się zupełnie cicho. Czy powinna wyjść i próbować uratować jeszcze któregoś z leżących? Trzeba komuś o tym wszystkim powiedzieć.
Nie, już nie trzeba, nadbiegają ludzie. Histeryczne krzyki, jeden wielki chaos.
Najlepiej czekać w pokoju. Ciężko przełknęła ślinę i starała się uciszyć serce. Kompletnie niezdolna do jakiegokolwiek działania stała i patrzyła, jak trupy są wciągane pod balkony, słyszała podniecone głosy na zewnątrz.
Chcę wracać do domu, myślała, walcząc z płaczem. Chcę do domu, tutaj jest okropnie.
Nie zdejmując ubrania, wślizgnęła się do łóżka i próbowała się zastanawiać, co robić. Ale co ona może, spędziła w tym domu zaledwie trzy dni.
Leżała rozdygotana, tymczasem głosy na dworze cichły, aż w końcu całkiem umilkły. Niejasno przypominała sobie, że jakiś czas temu słyszała jakieś hałasy przy bramie.
Minęło chyba z pół godziny. Zmęczone ciało Nellie domagało się swoich praw. Nie poruszyła się nawet, nie zmieniła pozycji, czuła tylko, że powieki ciężko opadają na oczy…
I nagle zerwała się na posłaniu.
Znowu strzały?
O Boże, jak ci ludzie krzyczą! Poprzednie hałasy to nic w porównaniu z tymi. Nellie podbiegła do okna i wyjrzała na zewnątrz.
Miała wrażenie, że serce przestaje jej bić. Zobaczyła tamtą dziewczynę, którą jeden z łudzi Lomana uszczypnął w pośladek, dziewczyna uciekała z wrzaskiem, nagle kula trafiła ją w ramię, biedaczka przewróciła się na piękną mozaikową posadzkę tylnego dziedzińca. Nellie musiała się przytrzymać okiennej futryny, żeby nie upaść. Na dziedzińcu ukazały się dwie inne dziewczyny, obie zostały zastrzelone. Oniemiała Nellie widziała, jak sama gospodyni, owa władcza hiszpańska dama, z krzykiem unosi ręce w górę i błaga o życie. Kula trafiła ją w pierś, krew chlusnęła na posadzkę.
Z innej strony nadbiegło paru mężczyzn, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wszyscy co do jednego zostali bez litości wystrzelani.
Jeszcze dwaj. Jednym z nich był wuj Nellie. Chciała otworzyć okno, żeby go ostrzec, ale za późno.
Wtedy nareszcie się ocknęła, zaczęła rozsądniej oceniać sytuację. Wyglądało na to, że nikt nie ujdzie stąd z życiem, nikt nie zostanie oszczędzony.
Wpadła w panikę. Gdzie? Gdzie mogłaby się ukryć? Nie, nie pod łóżkiem. Trzeba uciekać z pokoju!
Szlochała ze strachu. Oni mogą być wszędzie, nie widziała, kto to strzela, oprawcy bowiem stali pod długim balkonem. Nie miałaby odwagi tam zajrzeć. Musi obejść dom, ale tam też może ich spotkać.
Wymyśliła już, gdzie się schowa, tylko że to bardzo daleko stąd.
Nie miała jednak wyboru. Teraz albo nigdy, bo w tej chwili tamci są najwyraźniej zajęci… O Najświętsza Panienko, bądź przy mnie! Łzy… Nic nie widzę. Tak, teraz lepiej! O, mamo!
Kiedy wysunęła głowę przez drzwi, na korytarzu panowała cisza. Wszystkie odgłosy docierały z bardzo daleka, z piętra niżej, tutaj nie było nikogo.
Z okna korytarza miała widok na frontową ścianę domostwa. Może udałoby się jej dotrzeć do bramy…?
Nie! Odskoczyła jak oparzona. Od strony bramy znowu rozległy się rozpaczliwe krzyki, pomieszane z odgłosem strzelaniny. Pewnie inni wpadli na ten sam pomysł co ona i zostali zatrzymani.
W takim razie pozostała jej tylko tamta kryjówka, która przyszła jej na myśl jako pierwsza. Tylko jak się tam dostać?