Ale w ręce trzymała zwyczajny obrzyn, karabin z odpiłowaną lufą.
Hunter otrzymał ostrzeżenie Marca. Teraz jednak nie mógł pojąć, kto by go tutaj i w jaki sposób mógł uratować. Rzucił się na ziemię i czołgał się szybko w stronę nadchodzącej, by złapać ją za nogi w wysokich butach.
Ona jednak momentalnie odskoczyła i opuściła broń, którą przedtem zdążyła unieść. Hunter nie zdołał jej podciąć nóg, ale kobieta, jakby automatycznie, zaczęła się cofać. I wtedy stało się coś niewiarygodnego.
Nigdy nie przypuszczał, że na tej łące żyją krety. Ale kobieta potknęła się o wysokie kretowisko, którego tu przedtem nie było, przez chwilę próbowała odzyskać równowagę, ale jej nogi zapadały się coraz głębiej i w końcu z dziwnym szelestem osypującej się ziemi zniknęła cała. Słyszał jej wołanie o ratunek, zdławione, cichnące w miarę, jak kobieta się zapadała, coraz głębiej i głębiej, jakby kretowisko nie miało dna. Hunter prawie zaczynał wierzyć w piekło, o którym opowiadają biali księża. W końcu wszystko ucichło.
Ziemia powoli się zasklepiła i łąka wyglądała znowu jak dawniej.
Moim żywiołem jest ziemia, uświadomił sobie z przerażeniem.
Simon Bogote został na jakiś czas w Zurychu. Jego samolot miał odlecieć późnym wieczorem, Simon postanowił więc poznać lepiej to piękne miasto.
Wynajął łódź wiosłową, chciał obejrzeć miasto od strony jeziora.
Prosta sprawa, pomyślał człowiek Lomana, widząc, co się dzieje, i zatarł ręce z radości. On też wynajął łódź. Motorową. Żeby się szybciej przenosić z miejsca na miejsce.
Oczywiście, ostrzeżenie Marca dotarło do Bogote. To zresztą był jeden z powodów, dla których wypłynął na jezioro, uważał, że tam będzie bezpieczny.
Przez jakiś czas wszystko układało się jak należy, wkrótce jednak Simon stwierdził, że nie jest przyzwyczajony do wiosłowania. Na dłoniach porobiły mu się bolesne pęcherze.
Ponieważ jednak uznał, że dość się już napodziwiał starych szwajcarskich domów od strony jeziora, wykonał niezbyt może elegancki zwrot i skierował się ku brzegowi. Znalazł sobie punkt odniesienia, to znaczy na odległym brzegu wybrał miejsce, z którego, wiosłując, nie spuszczał oka. Uniknął w ten sposób niepotrzebnego błądzenia i kręcenia się w kółko.
Pochłonięty tymi wszystkimi manewrami, nie zauważył, że bardzo szybko zbliża się do niego motorówka. W każdym razie nie zauważył jej na początku.
Bogote był człowiekiem obdarzonym zdrowym poczuciem humoru. Śmiał się teraz do siebie, wspominając bardzo udaną konferencję. Zwłaszcza bawiła go pewna sekretarka, która nie patrzyła na Rama całkowicie ignorowała Indrę, natomiast oczu nie mogła oderwać od Marca. Bogote pamiętał jej rozciętą wysoko na biodrze spódnicę, przypominał sobie, jak kobieta siadała, żeby Marco mógł jak najwięcej zobaczyć, i jaka była zirytowana, gdy on rozmawiał wyłącznie o katastrofach w elektrowniach atomowych około roku 2000.
Kiedy Bogote unosił wiosła, spływała z nich woda. Woda jest symbolem rasy czarnej, powiedział Marco. Najważniejszy z żywiołów i najbardziej opanowany, ale i najpotężniejszy. Tak twierdzą Indianie.
To bardzo pięknie powiedziane.
Simon Bogote odwrócił się gwałtownie, kiedy usłyszał za sobą odgłos silnika. Rozmarzył się…
Przez głowę przemknęła mu błyskawiczna myśl, że podświadomie wybrał wycieczkę łodzią, bo miał nadzieję, że na wodzie będzie najbezpieczniejszy. No ale jeśli tak, to popełnił błąd. Bo ten człowiek, który zamierzał właśnie rozbić jego łódź, miał mord w oczach. Akurat w miejscu, gdzie się znajdowali, nie było na brzegu domów. Tylko wysoka, porośnięta lasem skarpa. I żadnych łodzi w pobliżu…
Bogote stracił panowanie nad sytuacją, najpierw siedział jak sparaliżowany, a potem zaczął się bezładnie kręcić, szukając ratunku. Miał nawet zamiar wskoczyć do wody, ale to by wcale nie pomogło, a nawet wprost przeciwnie. Już widział oczyma wyobraźni, jak motorówka rozbija jego łódkę, jak on sam wkręca się w śrubę…
Zderzenie było nieuniknione, zaraz motorówka uderzy w dziób łódki. Simon zacisnął powieki…
Ale nie usłyszał trzasku. Motorówka nie trafiła w tak śmiesznie bliski cel, przeleciała obok łodzi wiosłowej, prowadzący ją człowiek klął z paskudnie wykrzywioną twarzą i próbował przeskoczyć do łodzi Bogote.
Nie powinien był mieć z tym żadnych trudności, ale on z jakiegoś powodu uniósł dziób motorówki w górę tak gwałtownie i mocno, że sam wyleciał z niej wielkim łukiem, po czym wpadł do jeziora; znalazł się teraz w wodzie między dwiema łodziami. Motorówka z szumem silnika popłynęła sama dalej.
Bogote spontanicznie wyciągnął rękę, żeby mu pomóc. Był człowiekiem głęboko religijnym i nigdy nie mógłby sobie wyobrazić innego zachowania w takiej sytuacji. Ale napastnik chwycił go i z całej siły pociągnął w dół. I natychmiast podjął próbę wepchnięcia czarnego mężczyzny pod wodę.
Motorówka tymczasem zatoczyła po jeziorze piękny krąg i nieoczekiwanie wyrosła tuż przed człowiekiem Lomana, który z wrzaskiem puścił swoją ofiarę i próbował się w popłochu ratować. Simon Bogote gwałtownie wciągał powietrze, zobaczył przed sobą kil motorówki i pomyślał, że teraz…
Ale nie. Zdumiony, niczego nie pojmując, patrzył, jak motorówka go omija, a potem rusza naprzód, jakby przy sterze siedział jakiś niewidzialny człowiek, który pewnie prowadzi ją wprost na nieznajomego.
Tym razem tamten nie miał najmniejszych szans. Jego własne narzędzie mordu, motorówka, której monotonny warkot odbijał się od pobliskich skał, rozpłatało go na dwoje. Śruba najpierw go oskalpowała, a potem jedno jej skrzydło wbiło mu się w mózg.
– Och, nie! – jęknął Simon. – Ja nie chciałem, ja naprawdę chcę dla wszystkich dobrze!
Aż do tej chwili nie zauważył, że jakaś inna wielka łódź okrążyła właśnie cypel i załoga widziała całe zajście. Wyciągnęli go teraz z wody i wyjaśnili, że on nie ponosi żadnej winy za to, co się stało. Zgnębiony, szarpany mdłościami, opadł na ławkę w ich łodzi ze wzrokiem skierowanym na piękny krajobraz na brzegu. Nie chciał patrzeć, jak ratownicy wydobywają z wody zwłoki napastnika ani jak biorą na hol obie łódki.
W głębi swej przyjaznej ludziom duszy był wstrząśnięty. Wciąż brzmiały mu w uszach ostrzegawcze słowa Marca. Wciąż też myślał o przeświadczeniu Indian, że woda jest żywiołem rasy czarnej. A przedtem sceptycznie się uśmiechał i nad ostrzeżeniem, i nad starym indiańskim podaniem.
A teraz siedzi tutaj i dzwoniąc zębami raz jeszcze przeżywa całe zdarzenie.
Czy mam podziękować wodzie? zastanawiał się. Przyjąć do wiadomości, że jest moją sojuszniczką?
Nie mógł się na to zdobyć, ponieważ cudowne ocalenie nastąpiło kosztem potwornej masakry.
Zamiast tego dziękował Bogu. I modlił się za duszę tamtego.
16
W niebezpieczeństwie znajdowali się nie tylko reprezentanci czterech ras. Loman nigdy nie pozwolił uniknąć żadnemu „wrogowi”. Jego szpiedzy dowiedzieli się dokładnie, kto jeszcze brał udział w tajemniczym spotkaniu.
Grupa złożona z pięciu uczonych i dwóch sekretarek znajdowała się właśnie na lotnisku pod Zurychem.
Stali wszyscy w hali odlotów zajęci ożywioną rozmową o wszystkim, co przeżyli w ciągu tych niezwykłych dni. Prawdę mówiąc, jeden z nich nie był uczonym, to inspektor policji, bardzo uczciwy człowiek, odpowiedzialny za poszukiwania owego znikającego jak cień osobnika, który kierował wszelką zorganizowaną przestępczością na świecie. Niezależnie od tego, co różne mafie robiły, on na pewno maczał w tym palce, można być tego pewnym.