Siedmiorgu uczestnikom konferencji trudno się było rozstać, chcieli, żeby nadal trwały tamte dni takie bogate w nowe doświadczenia i nowe pomysły.
Stali teraz między kioskiem z gazetami a sklepem sprzedającym pamiątki, rozmawiali o trojgu obcych organizatorach konferencji i już zaczynali tęsknić za następnym spotkaniem. Polubili Rama, niezwykłego, dającego tyle poczucia bezpieczeństwa, Indrę z jej soczystymi replikami, i Marca, autorytet absolutny, obdarzony tyloma nadzwyczajnymi cechami i zdolnościami. Domyślali się wszyscy, że poznali zaledwie ułamek jego możliwości.
Mieli się ponownie spotkać za kilka dni, by przedstawić kolejny raport, a wtedy poznają też innych członków grupy, która rozsiewa spokój i harmonię oraz zapewnia ziemi nową wspaniałą płodność.
– Marco powiedział, że możemy spokojnie wracać do domu – wspomniał jeden z uczonych. – Dawał jednak do zrozumienia, że możemy się spodziewać zamachu na nasze życie.
– E, to przecież nic nowego. Od wielu lat działamy w podziemiu. Ale skoro on tak twierdzi, to nie powinniśmy się obawiać tego ataku.
– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ktoś nastaje na nasze życie.
– To prawda. Widocznie jednak dziedziny naszych badań przeszkadzają temu nieznanemu, wielkiemu bossowi. A nawet są dla niego groźne, po pierwsze dlatego, że zwalczamy jego destruktywną działalność, a po drugie dlatego, że nie można nas kupić.
Nagle jedna z sekretarek zamarła.
– Spójrzcie na ruchome schody – wyszeptała przerażona.
Wszyscy podnieśli głowy. Czterej mężczyźni wjeżdżali na piętro, stali jednak na schodach zwróceni w stronę hali, wszyscy mieli broń, wymierzoną w grupę uczestników konferencji.
– Na ziemię! – wrzasnął inspektor policji, ale było za późno. Salwa wystrzałów wstrząsnęła dworcem lotniczym.
Inni pasażerowie z krzykiem padali na podłogę.
Nikt z siedmiorga nie został jednak trafiony.
Czterej napastnicy w jasnozielonych maseczkach na twarzach wjeżdżali schodami na górę. Opróżniwszy magazynki swoich pistoletów, odrzucili je, pewnie dlatego, żeby łatwiej było im uciekać, a także dlatego, by nie dać się złapać na gorącym uczynku. Zdarli też maski z twarzy. Otwierali usta ze zdumienia, że ich ofiary stoją w hali, jak stały, żywe i zdrowe. Wkrótce podłoga następnego piętra przesłoniła im widok.
– Co to by…? – krzyknął jeden z uczonych. – Czy oni strzelali ślepymi nabojami?
– Nie, słyszałem, jak kule świstały mi nad uchem – powiedział jakiś młody człowiek, który leżał na podłodze między nimi i schodami. – Celowali prosto w was.
Inspektor policji wyjął gwizdek i zagwizdał, po chwili biegli już w jego stronę policjanci i ochrona lotniska. Dzieci płakały, podróżni uciekali.
– Ale co się stało z kulami? – zapytała druga sekretarka. – Przecież strzelanina trwała chyba z minutę, widziałam ogień!
Natychmiast otrzymała odpowiedź. Na podłodze koło jej stóp mnóstwo kul toczyło się w różne strony.
Policjanci ruszyli w pogoń za napastnikami, pozostali ludzie jednak byli jak ogłuszeni. Co to się stało?
– Czy wy macie na sobie kuloodporne kamizelki? – zapytał jakiś pan nieśmiało.
Nie, nikt z siedmiorga nie nosił kamizelki.
To jakiś cud. Wystrzelono dziesiątki kul, które zniknęły bez śladu, żeby się potem znowu pojawić, nie wiadomo skąd.
– Myślę, że Marco miał rację – powiedział jeden z uczonych cicho. – Chyba udzielono nam pomocy. Ale co czy kto nam pomógł?
Na wyższym piętrze równie zdumieni przestępcy rozbiegli się w różne strony, co zresztą wcześniej uzgodnili. Działali jednak niezbyt pewnie, zbici z tropu i, szczerze mówiąc, przestraszeni. Opróżnili do końca magazynki swojej broni, ale ani jeden strzał nie był celny. Policja i strażnicy depczą im po piętach, zostali odkryci szybciej, niż się spodziewali, co przerażało ich jeszcze bardziej niż to, co się stało w dolnej sali.
Jeden, zgodnie z umową, pobiegł w stronę bocznych ruchomych schodów, których nie używał nikt prócz personelu lotniska, toteż nigdy nie było tam tłoku.
Teraz też, chwała Bogu, znajdował się na schodach sam, pokonywał po trzy stopnie naraz i nagle całe schody się wyprostowały, zmieniły w taśmociąg. Próbował uchwycić się poręczy, ale była gładka niczym masło, ręce mu się ześlizgiwały, stracił równowagę. Zjeżdżał na plecach w dół w takim tempie, że ze spodni na tyłku zaczął unosić się swąd spalenizny. Ale nie to było najgorsze, rozpędzony wyleciał na posadzkę, uderzył głową w kamienną krawędź schodów i doznał złamania podstawy czaszki.
Drugi z napastników pobiegł do windy. Właśnie wsiadała do niej kobieta z dziecięcym wózkiem, więc wyszarpnął go brutalnie, a kobietę popchnął tak, że upadła na podłogę. Ani matce, ani dziecku nic się, na szczęście, nie stało, ale oboje byli przestraszeni. To go jednak nie obchodziło, chciał mieć windę tylko dla siebie.
Nacisnął guzik, zamierzał zjechać dwa piętra w dół. Żaden ze strażników go nie widział, wszystko pójdzie dobrze.
Tylko czy to naprawdę tak strasznie daleko znajduje się ten drugi poziom?
Na zewnątrz windy było ciemno, a nie powinno, winda miała boki ze szkła, widziało się przez nie hale lotniska. On jednak nie widział nic.
Nie, z tą windą coś jest nie w porządku. Powinien się już teraz znajdować w piwnicach, nie miał pojęcia, że jest tu tyle podziemnych poziomów.
Nieprzeniknione ciemności na zewnątrz, a winda po prostu jedzie i jedzie w dół w szalonym tempie. Och, a to co znowu? Gdzie się podziała tablica z przyciskami? Jak teraz wyjechać ponownie na górę, skoro jest tak ciemno…
Nagle winda zatrzymała się z łoskotem. Drzwi się rozsunęły.
Czym to tak śmierdzi? Ziemią?
Nie, nie może tu zostać. Przez pomyłkę zjechał za głęboko. Może mają w podziemiach pod lotniskiem jakieś ukryte laboratoria, a on się tu znalazł z powodu awarii mechanizmów i…
Mężczyzna zrobił krok do przodu i wpadł w ziemiście czarną pustkę. Nikt nie słyszał jego krzyków.
W każdym razie nikt, kogo można by zobaczyć.
Natychmiast winda ruszyła znowu w górę, do oczekujących pasażerów.
Dwaj pozostali napastnicy mieli czekać w hali lotniska, aż niebezpieczeństwo minie. Jeden, zgodnie z planem, poszedł do dużego kiosku z gazetami i słodyczami. Wokół znajdowało się wiele wysokich statywów na gazety i można się było za nimi schować. Zdjął marynarkę i perukę, po czym wyszedł jako ktoś zupełnie inny. Odszukał kasę i zapłacił za kilka czekoladowych kul, wypełnionych ponczem. Spokojny i uśmiechnięty, i jak wszyscy inni zaciekawiony tym, co się wydarzyło na parterze. Kupił też gazetę, trzymał ją pod pachą, a czekoladową kulę w ustach i spacerkiem przechadzał się po hali.
I nagle, akurat w chwili, gdy wciągał powietrze do płuc, otrzymał silny cios w plecy, a wtedy kawałek czekolady wpadł mu do gardła. W niewłaściwy otwór.
Próbował odkaszlnął ale czekolada tkwiła głęboko. Krztusząc się gwałtownie, purpurowy na twarzy, osunął się na najbliższą ławkę, ludzie wokół zauważyli, że sytuacja jest poważna, starali się udzielić mu pierwszej pomocy, stukali go w plecy, masowali przeponę, wszystko na próżno. Pogotowie nie zdążyło na czas.
Czwarty poszedł w kierunku drzwi z napisem „Panowie”, gdzie zamierzał zmienić swój image. Miał on jednak bardzo słabe nerwy, musiał zamknąć się w kabinie i usiąść na chwilę. Bolał go żołądek, nie rozumiał, co się stało. Kule w całej hali, wszędzie mnóstwo policji, nie miał już ani jednego naboju. Trudno mu było się opanować.