Nareszcie! Błogosławiona woda! Wczołgał się do niej cały. Płomienie gasły z sykiem, Devlin starał się wypluć ziemię, ale zsuwała się bardzo głęboko do gardła…
A spadochron ciągnął go w dół. Tonął, ciężki, jakby był z ołowiu, Devlin próbował się od niego uwolnić, ale wszystko stawiało mu opór.
Opadał i opadał, i nigdy nie wypłynął na powierzchnię.
Duchy czterech żywiołów zemściły się za wszystkich tych ludzi, którym odebrał życie.
26
Jack Loman rozglądał się wokół z desperacją we wzroku.
Devlin zostawił go i uciekł! Jak on się ważył? Przecież widział Jacka, a po prostu wystartował i odleciał.
No, dostanie za swoje, kiedy się spotkają! Oj, ale dostanie!
Czy w tym hotelu nie mają samochodów? Loman nie widział ani jednego, a nie miał czasu, żeby biegać i szukać. Bo może tamci się rozmyślą i postanowią go złapać?
Dlaczego pozwolili mu odejść? On na ich miejscu nigdy by nie pozwolił.
Szybko, uciekać stąd jak najszybciej! No bo w jaki sposób tych czworo w piwnicy przeżyło? Bez najmniejszego draśnięcia?
W tym domu nic nie dzieje się tak, jak powinno. To naprawdę jakieś szaleństwo.
Uciekać stąd, dopóki jeszcze ma jakąś szansę! Ale iść piechotą przez te pustkowia?
Tam! Rower chłopaka! Lata minęły od czasu, gdy Loman ostatnio jeździł na rowerze, ale powiadają, że jak kto raz się tego nauczy, to…
Było trudniej, niż przypuszczał, mimo to jednak w wielkim pędzie wypadł z dziedzińca na drogę.
Loman też nie był wrażliwy na piękno natury. Nie widział ani łagodnych linii wzniesień, ani skalnych rumowisk i uskoków, ani licznych szczytów wokół jeziora. Dostrzegał jedynie strome zbocza, na które musiał się dostać, kamienistą drogę i zimne niebo. Śnieg na szczytach i w rozpadlinach, do których nie dotarła jeszcze wiosna.
Uff, jakie to okropnie męczące, dyszał jak paro – wóz, chociaż znajdował się dopiero na początku zbocza.
Przeklęty Devlin! Siedzi sobie teraz wygodnie w bezpiecznym helikopterze, podczas gdy jego szef, władca świata, męczy się na obrzydliwym siodełku roweru, które go gniecie w najbardziej wrażliwe miejsca.
Zsiadł z roweru. Nie porzucił go jednak, bo wedle wszelkich praw natury musi przecież w końcu być też z górki. Chociaż starego grata trudno było za sobą ciągnąć.
Nagle Loman przystanął.
Co to, do diabła, tam jest?
Serce zaczęło mu walić jak młotem. Ktoś czy coś stało na szczycie wzgórza i czekało na niego. Coś ogromnego, dziwnie szarego i nagiego, tylko z opaską na biodrach w tym wiosennym chłodzie. Była to ludzka postać, ale mimo to tak nieludzka, że Loman o mało nie narobił w spodnie. Nikt by i tak tego nie zobaczył, bo ten tutaj był…
Jak koszmar z piekielnej otchłani.
Całkiem łysy, okrągła czaszka, z grymasem, który miał chyba uchodzić za uśmiech, ale to nie był dobry uśmiech.
Szary niczym kamień. I w końcu się poruszył. Szedł teraz wolno Lomanowi na spotkanie.
Ten wpatrywał się jak urzeczony w zjawę, nie pomyślał, że powinien uciekać albo może wrócić rowerem do hotelu, miałby nareszcie z górki. Ale on po prostu patrzył i patrzył na te osobliwe, jakby toczące się ruchy, kiedy straszliwa istota szła. Jakby członki nie były ze sobą połączone.
Teraz był już tak blisko, że Loman widział oczy. Czarne jak węgiel z zielonymi, tańczącymi płomykami.
– No, Jacku Loman, jak to sam o sobie mówisz. Jak się teraz czujesz?
Ta istota mówi! Jakimś pełnym ironii, zaczepnym głosem, syczącym niczym zimny wiatr.
– Ja… Ja…
– Czyżbyś utracił swój wyjątkowy dar mowy, Loman?
W końcu zdołał się pozbierać.
– Przepuść mnie, w imię Ojca, i Syna i Ducha Świętego!
– Wielkie słowa padają z twoich ust! Ale chyba nie jesteś do nich za bardzo przyzwyczajony, prawda? Jeśli myślisz, że jestem istotą z piekielnych otchłani, którą przepędzisz za pomocą bożego imienia, to się mylisz. Ja należę do okrutnej rzeczywistości. Jestem Shama. Śmierć.
Powietrze uszło z płuc Jacka Lomana.
– Nie – jęknął. – Nie mam czasu na takie głupstwa. Przepuść mnie!
– A to dlaczego?
Słowa pojawiły się nie wiadomo skąd.
– Bo ja mam zostać władcą świata.
– Jak to? Nikt przecież nie zna twego imienia.
– Cóż znaczy imię?
– Wszystko. Nie możesz przecież być znany pod imieniem „Ten – który – ukrywał – się – przed – światem – i – myślał – że – nim – rządzi”.
– Ale tak było.
– Niedokładnie. A poza tym nazwisko Jack Loman nie jest twoje. Ukradłeś je jednemu z tysięcy tych, którym odebrałeś życie.
– Żeby dotrzeć do celu, trzeba czasem kogoś poświęcić.
Uśmiech Shamy wyrażał teraz obrzydzenie. Loman sam słyszał, jak fałszywie zabrzmiały jego słowa, ale wszystko, co mówił, wypływało po prostu z jego ust, lecz jakby poza jego wolą, to nie on tym kierował.
Może to prawda chciała się wydostać na światło dzienne?
– Nie możesz mi odebrać marzenia mego życia – słyszał własne słowa. – Bo ja jestem największy, najlepszy, ja jestem niepokonany!
Znowu głupstwo! Powinien być pokorny, no ale to by było kłamstwo, to przynajmniej rozumiał.
– Już teraz panuję nad wieloma krajami.
– A kto o tym wie? Kto ciebie kocha?
– Kocha? – prychnął Loman. – Takie rzeczy to się robi z kobietami w łóżku. Władza! Oto co się liczy!
– Wspinałeś się. Ale teraz koniec wspinaczki. Teraz droga wiedzie w dół.
– Nie, nieprawda! Mogę przecież wspiąć się jeszcze wyżej, zawładnąć Universum!
Shama wolno pokręcił głową.
– Właśnie spotkałeś kogoś, kto niemal to osiągnął, ale nie musiał iść po trupach. Jest od ciebie lepszy.
– Nienawidzę go! Nienawidzę!
Sam słyszał, że zachowuje się jak mały chłopiec, który tupie ze złości nogami, ale nie był w stanie powstrzymać następnych słów:
– Ja go zamorduję! Zajmę jego miejsce!
– Nie jesteś wart lizać jego butów. Jesteś tylko pospolitym geszefciarzem. Brzydzę się tobą. I znam twoją aktualną słabość. Pewna kobieta uczyniła cię bardzo wrażliwym.
– Tak. Ale ja ją odnajdę! Będę ją torturował!
– Ona się znajduje poza twoim zasięgiem, jest nieosiągalna.
– Cała ziemia jest otoczona siatką oddanych mi ludzi. Oni ją znajdą.
– Została ci tylko garstka. Reszta nawdychała się czyniącego dobro eliksiru. Odwrócili się od ciebie.
– Nie! – ryknął Loman. – To się nie mogło stać! Nie mogło!
Shama westchnął obojętnie.
– A teraz zabieraj się stąd! Nie, nie na tym rowerze, uciekaj ode mnie, daję ci szansę. Ale w tym swoim okaleczonym miejscu poczujesz szarpnięcie bólu za każdego człowieka, którego pozbawiłeś życia.
– Och, nie, bądź miłosierny!
– Nagła śmierć nigdy nie bywa miłosierna. Jeśli dobiegniesz do wsi, zanim cię złapię, będziesz wolny.
Loman spoglądał na niego zdumiony.
– Jak to? Dajesz mi wolność?
– Tego nie mówiłem. Powiedziałem: jeśli dojdziesz do wsi…
Człowiek, który nazywał się Jack Loman, zaczął biec. Gdy tylko się ruszył, czuł nieznośny ból w podbrzuszu. Zginał się wpół, potem prostował i biegł dalej. A za sobą słyszał ciężkie, nieubłagane kroki.
Potworny ból, Loman stwierdził, że za chwilę straci przytomność, ból narastał. Z każdym krokiem było gorzej, bo kroki za nim też przyspieszały.
W końcu musiał się zatrzymać. Miał mdłości, słyszał zbliżające się kroki, powlókł się – więc dalej.