Выбрать главу

Na pewno lepiej byłoby nie dopuścić do tego, by FBI przez następne dwanaście miesięcy grzebało w jego życiu. Z drugiej strony, jeśli pozwoli tej kobiecie odejść, a federalni go znajdą, co wtedy z nim będzie? Tak źle, a tak jeszcze gorzej.

– Chcesz mnie odwieźć do Polowej Kwatery w Waszyngtonie? – zapytała miłym głosem Faith. – To na skrzyżowaniu Czwartej i F.

– Dobrze, dobrze, już powiedziałaś swoje, ale ja nie prosiłem, by to gówno spadło na mój kołnierz.

– Ja też cię nie prosiłam, żebyś się w to mieszał. Ale…

– Ale co?

– Ale gdyby cię tam dziś nie było, już bym nie żyła. Przepraszam, że nie podziękowałam ci wcześniej. Dziękuję.

Pomimo podejrzeń Lee poczuł, jak jego gniew powoli znika. Albo ta kobieta mówiła prawdę, albo była jednym z najsprytniejszych kłamców, jakich spotkał. Albo może nie mówiła całej prawdy ani też całkowicie nie kłamała… W końcu to jest Waszyngton.

– Zawsze z chęcią pomagam damie – odparł sucho. – Dobra, załóżmy, że nie zdecyduję się cię wydać. Jak masz zamiar spędzić tę noc?

– Muszę stąd odejść. Potrzebuję czasu, żeby to wszystko przemyśleć.

– FBI nie pozwoli ci tak po prostu odejść. Zakładam, że zawarłaś z nimi jakiś układ.

– Jeszcze nie. A nawet gdyby, to nie uważasz, że mam podstawy, by uznać, że nie dopełnili warunków?

– A ludzie, którzy chcieli cię zabić?

– Kiedy będę miała trochę spokoju, zdecyduję, co robić. Pewnie po prostu skończy się tym, że zgłoszę się do FBI. Ale nie chcę umierać. Nie chcę też, by ktokolwiek umarł przeze mnie. – Uważnie mu się przyglądała.

– Doceniam twoją troskę, ale potrafię dbać o siebie. Dokąd zamierzasz uciekać i jak chcesz się tam dostać?

Zaczęła coś mówić, ale przerwała. Wbiła wzrok w podłogę.

– Faith, jeśli mi nie ufasz, to nie ma o czym mówić. – Lee delikatnie starał się ją przekonać. – Jeśli cię puszczę, to zdecyduję się na grę o wysoką stawkę. Wciąż nie podjąłem decyzji i wiele zależy od tego, co myślisz. Jeśli federalni potrzebują cię po to, by przyskrzynić jakichś ważnych ludzi… Z tego, co widziałem, na pewno nie chodzi tu o włamanie do sklepu… Wtedy będę z nimi współdziałał.

– A jeśli zgodzę się wrócić do nich, gdy zagwarantują mi bezpieczeństwo?

– To brzmi rozsądnie. Ale jaka jest gwarancja, że w ogóle wrócisz?

– Może pójdziesz ze mną? – zaproponowała szybko.

Lee zesztywniał tak, że przypadkiem kopnął Maksa, który wyszedł spod stołu i spojrzał na niego żałośnie. Faith nacierała:

– Prawdopodobnie rozpoznanie twojej twarzy na taśmie jest tylko kwestią czasu. A jest jeszcze ten, którego postrzeliłeś, on też może zidentyfikować cię przed swoim mocodawcą. Na pewno ty też jesteś w niebezpieczeństwie.

– Nie jestem pewny…

– Lee – powiedziała Faith podekscytowana – czy przyszło ci na myśl, że osoba, która cię wynajęła do śledzenia mnie, mogła także kazać śledzić ciebie? Z powodzeniem mogłeś zostać użyty do naprowadzenia na mnie strzelca.

– Jeśli mogli mnie śledzić, to mogli i ciebie – bronił się Lee.

– A jeśli chcieli cię w to wrobić?

Lee pojął beznadziejność swojej sytuacji i wypuścił powietrze z ust. Cholera, co za noc. Jak mógł tego nie przewidzieć? Anonimowy klient. Worek gotówki. Tajemniczy cel. Samotny dom. Czy dopadła go jakaś śpiączka, czy co?

– Słucham.

– Mam depozyt w sejfie w banku w Waszyngtonie. Jest tam gotówka i dwa kawałki plastiku z innymi nazwiskami, które pozwolą nam się oddalić gdzie tylko będziemy chcieli. Jedyny problem polega na tym, że mogą obserwować mój bank. Potrzebuję twojej pomocy.

– Nie mam dostępu do twojego sejfu.

– Ale możesz mi pomóc wybadać teren, sprawdzić, czy ktoś obserwuje. Jesteś w tym na pewno lepszy ode mnie. Ja wejdę, opróżnię sejf i wyjdę tak szybko, jak się da, a ty będziesz mnie osłaniał. Jeśli będzie coś podejrzanego, uciekamy w diabły.

– Trochę to wygląda na plan obrabowania tego banku – powiedział gniewnie.

– Przysięgam na Boga, że wszystko, co jest w sejfie, należy do mnie.

– Dobrze, może się uda. – Lee przeciągnął ręką po włosach. – A co potem?

– Potem jedziemy na południe.

– Gdzie na południe?

– Wybrzeże Karoliny. Outer Banks, mam tam dom.

– Figurujesz jako właściciel? Mogą to sprawdzić.

– Kupiłam to w imieniu korporacji i podpisałam dokumenty innym nazwiskiem, jako pełnomocnik. A co z tobą? Nie możesz podróżować pod własnym nazwiskiem.

– Nie martw się o mnie. W moim życiu grałem więcej ról niż Shirley McLaine i mam na to dokumenty.

– To jesteśmy umówieni.

Lee spojrzał na Maksa, który położył swój wielki łeb na jego kolanach. Delikatnie prztyknął psa w nos.

– Na jak długo?

– Nie wiem. – Pokręciła głową. – Może tydzień.

– Chyba mogę poprosić panią z piętra niżej, żeby zaopiekowała się Maksem.

– Czyli zgadzasz się?

– Dopóki będziesz rozumieć, że co prawda nie mam nic przeciwko pomaganiu komuś, kto tej pomocy potrzebuje, ale też nie jestem największym gapą na świecie.

– Nie wydaje mi się, byś kiedykolwiek mógł w takiej roli występować.

– Jeśli chcesz usłyszeć śmiech, to powtórz to mojej byłej żonie.

ROZDZIAŁ 11

Alexandria leży na północy Wirginii, na brzegu Potomacu, jakieś piętnaście minut jazdy na południe od Waszyngtonu. Przez długi czas był to port morski. Wciąż chętnie się tam osiedlano, chociaż rzeka nie grała już tak istotnej roli w ekonomicznej strukturze miasta.

Mieszkały tu zarówno rodziny bogate od pokoleń, jak i niedawno wzbogacone. I jedni, i drudzy mieli ładne domy z cegły, kamienia i drewna, z przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Pewne ulice jeszcze pokrywał bruk, po którym kroczyli Waszyngton i Jefferson. Miasto pamiętało także młodego Roberta E. Lee* [Naczelny wódz Konfederacji podczas wojny secesyjnej.], którego dwa domy z dzieciństwa stały naprzeciw siebie po obu stronach Oronoco Street, nazwanej tak od pewnej marki tytoniu z Wirginii. Ceglane chodniki okrążały stare drzewa, których rozłożyste korony od lat ocieniały domy, ulice i mieszkańców. Kute ogrodzenia okalające podwórka i ogrody miały pomalowane na złoto zwieńczenia i wierzchołki, wyraźny ślad europejskich inspiracji.

O tak wczesnej godzinie ulice Starego Miasta były puste i ciche. Jedyne dźwięki pochodziły od kropli deszczu i szumu wiatru w gałęziach wiekowych drzew, których korzenie płytko wgryzały się w glinę Wirginii. Nazwy ulic odzwierciedlały kolonialne pochodzenie tego miejsca; jadąc przez miasto, natrafiało się na ulice Króla, Królowej, Księcia i Diuka. Niewiele tu było parkingów, więc wąskie aleje pełne były wszelkich marek i modeli pojazdów. Karoserie z chromu, gumy i metalu pod dwustuletnimi domami wydawały się dziwnie nie na miejscu, jakby jakiś wehikuł czasu przeniósł je w erę konia i powozu.

Wąski trzypiętrowy dom, wciśnięty między inne domy na ulicy Diuka, w żadnym razie nie był największy w okolicy. W małym ogródku stał samotny, pochylony klon o pniu pokrytym pnączami. Ogrodzenie z kutego żelaza było w dobrym, choć nie idealnym stanie. Rośliny, kapiąca fontanna i ścieżki były nieszczególne w porównaniu z innymi, parę kroków dalej.