To był świat błękitno-krwistej Ameryki, w którym skrajny sybarytyzm łączył się z olbrzymimi wymaganiami. Buchanan z bliska obserwował ten skomplikowany świat, choć nie był jednym z jego uprzywilejowanych mieszkańców. Jego rodzina pracowała u nich jako kierowcy, pokojówki, ogrodnicy, nianie, posługacze i kucharze. Buchananowie masowo wyemigrowali z zimnych obszarów kanadyjskiego pogranicza na południe, do łagodniejszego klimatu i pracy lżejszej od operowania siekierą, łopatą, łodzią i haczykiem. Tam musieli polować, by zdobyć pożywienie, i ścinać wełnę, by się ogrzać, a i tak bezradnie patrzyli, jak natura bezlitośnie przetrzebia ich szeregi. Ci, którzy przetrwali, byli przez to silniejsi. Danny Buchanan zaś był chyba najsilniejszy z nich wszystkich.
Jako nastolatek Danny Buchanan podlewał trawniki i czyścił basen, zamiatał i odmalowywał kort tenisowy, zbierał kwiaty i warzywa, wreszcie bawił się – oczywiście z zachowaniem należytego szacunku – z dziećmi. Kiedy podrósł, zbliżył się do młodego pokolenia zepsutych bogaczy. W zakamarkach wielkich ogrodów kwiatowych wspólnie pili, palili i nawzajem odkrywali się seksualnie. Raz nawet występował jako żałobnik i szczerze płacząc, niósł dwoje młodych i bogatych, którzy zginęli wskutek zmieszania zbyt dużych ilości whisky ze zbyt szybkimi, jak na ich ograniczone po alkoholu umiejętności, samochodami. Kredy żyje się tak szybko, często tak samo szybko się umiera. W tej chwili Buchanan dostrzegł raptownie zbliżający się własny koniec.
Od tamtych czasów Buchanan nie czuł się dobrze ani wśród bogatych, ani wśród biednych. Nie miał szans na zostanie jednym z bogatych, choć jego majątek rósł bardzo szybko. Bawił się z potomkami bogaczy, ale kiedy nadchodziła pora posiłku, oni udawali się do jadalni, a on szedł do kuchni, gdzie jadał wspólnie z innymi służącymi. Młodzi arystokraci studiowali na Harwardzie, w Yale i Princeton, a on musiał się przedzierać przez szkołę wieczorową, z której tamci śmialiby się w głos.
Równie obca była mu własna rodzina. Wysyłał pieniądze krewnym, a oni je odsyłali. Kiedy ich odwiedzał, okazywało się, że nie mają o czym rozmawiać – ani nie rozumieli tego, co robił, ani też ich to nie obchodziło. Dawali mu jednak odczuć, że jego zajęcie nie ma nic wspólnego z uczciwą pracą, wyczuwał to w ich ściągniętych twarzach, w cedzonych słowach. Z ich punktu widzenia Waszyngton był piekłem. Wiedzieli, że kłamie dla pieniędzy, olbrzymich pieniędzy. Uważali, że lepiej by zrobił, gdyby poszedł w ich ślady i zajął się prostą, uczciwą pracą. Wzniósł się ponad nich, ale zarazem upadł poniżej tego wszystkiego, co reprezentowali: uczciwości, prawości, charakteru.
Droga, którą podążał w ciągu ostatnich dziesięciu lat, pogłębiła tylko to osamotnienie. Niewielu miał przyjaciół, choć od niego zależało przeżycie milionów nieznanych mu ludzi na całym świecie. Sam musiał przyznać, że to dziwaczna sytuacja. Kiedy pojawił się Thornhill, Buchanan zszedł kolejny stopień w kierunku zatracenia. Nie mógł ufać nawet jedynej bezdyskusyjnie pokrewnej duszy, Faith Lockhart. Nie wiedziała o Thornhillu i nigdy się nie dowie o tym człowieku z CIA. Tylko dlatego mogła być bezpieczna, ale dla Buchanana oznaczało to utratę ostatniej nici porozumienia z kimś. Teraz był naprawdę samotny.
Podszedł do okna i spojrzał na znane na całym świecie majestatyczne pomniki. Można powiedzieć, że ich cudowne fasady miały podobne zadanie jak ręka magika: miały odwodzić oczy od naprawdę ważnych interesów tego miasta, zawieranych zazwyczaj z korzyścią jedynie dla wybrańców.
Buchanan nauczył się, że efektywna, długotrwała władza bierze się w zasadzie z subtelnej przewagi nielicznych nad wieloma, wynikającej z tego, że w większości ludzie nie są zwierzętami politycznymi. Potrzebna była delikatna równowaga pomiędzy tymi nielicznymi a resztą, równowaga osiągnięta w łagodny, cywilizowany sposób. Buchanan wiedział, że najdoskonalszym przykładem takiej równowagi było właśnie to miasto.
Zamknął oczy i dał się ogarnąć ciemności, czekając, aż napłynie nowa porcja energii, która pomoże mu w jutrzejszej walce. To na pewno będzie bardzo długa noc, bo prawdę mówiąc, jego życie stało się długim tunelem wiodącym donikąd. Gdybyż choć mógł sprawić, że razem z nim zginie Thornhill! Potrzebny mu jedynie krótki trzask w ciemności. Gdyby tylko mogło tak się stać…
ROZDZIAŁ 4
Samochód jechał autostradą z maksymalną prędkością. Za kierownicą siedział mężczyzna, obok niego kobieta. Oboje byli sztywni, jakby się obawiali, że sąsiad może znienacka zaatakować.
Faith Lockhart usłyszała ryk samolotu i zobaczyła podchodzący do lądowania odrzutowiec z wysuniętym podwoziem. Przymknęła oczy. Przez chwilę wyobraziła sobie, że jest w samolocie, który nie ląduje, ale właśnie wyrusza w daleką podróż. Powoli otwarła oczy akurat w momencie, gdy samochód zjechał z autostrady. Denerwująca poświata sodowych lamp została za nimi, a jedynym źródłem światła poza podwójnymi reflektorami samochodu były teraz pulsujące gwiazdy. W ich migotliwym świetle widać było teraz szpalery drzew po obu stronach drogi, a za nimi pojawiały się szerokie i głębokie rowy, wilgotne i porośnięte trawą.
– Nie rozumiem, dlaczego agent Reynolds nie mogło dziś tu być – odezwała się Faith.
– Mówiąc wprost, to nie jest jedyne śledztwo, jakie prowadzi – odpowiedział agent specjalny Ken Newman. – Ale przecież nie jestem chyba zupełnie obcy, co? Spróbujmy pogadać jak poprzednio. Wyobraź sobie, że jestem Brooke Reynolds. W końcu oboje jesteśmy z jednej drużyny.
Samochód skręcił w jeszcze mniejszą drogę. Zamiast drzew pojawiły się gołe pola, czekające na ostateczne wyrównanie przez buldożery. Za rok będzie tu prawie tyle domów, ile przedtem było drzew, a to w związku ze stałą ekspansją przedmieść. W tej chwili okolica wyglądała na zniszczoną i beznadziejną, być może w związku z tym, co miało się z nią wkrótce stać. Pod tym względem Faith Lockhart czuła się tak samo.
Newman spojrzał na nią. Niechętnie się do tego przyznawał, nawet przed sobą samym, ale czuł się nieswojo w towarzystwie Faith Lockhart. Było to trochę jak przebywanie obok podłączonej do detonatora kulki plastiku, bez najmniejszego pojęcia, kiedy wybuchnie. Poruszył się na siedzeniu. Miał nieco zgrubiałą skórę w miejscu pod pachą, gdzie kabura ocierała się o ciało. Większość ludzi w Biurze miała w tym miejscu zgrubienie, ale on miał ciągle odciski, które się zdzierały. Właściwie uważał, że ten ból zwiększa jego czujność, bo nie mógł się odprężyć. Było to ostrzeżenie, że jeśli przestanie być czujny, to ta drobna niedogodność może stać się ostatnią, jaką w życiu odczuje. Dzisiaj jednak miał kamizelkę kuloodporną i kabura nie dotykała ciała, wobec tego i ból, i podwyższony stan gotowości były mniej wyraźne.
Faith czuła, jak krew uderza jej do głowy, jak wyostrzają się wszystkie zmysły, tak jak wtedy, kiedy leży się w łóżku w nocy i słyszy dziwny, niepokojący dźwięk. Kiedy jest się dzieckiem, w takiej sytuacji biegnie się do łóżka rodziców i znajduje pocieszenie w czułych, kochających ramionach. Jej rodzice jednak nie żyli i miała już trzydzieści sześć lat. Któż czekał teraz na Faith Lockhart?
– A jutro będzie znowu agent Reynolds – pocieszył ją Newman. – Przy niej czujesz się lepiej, co?
– Nie wydaje mi się, by to określenie było adekwatne do mojej sytuacji.
– Jak najbardziej, i jest to bardzo ważne. Reynolds jest świetna. Mówiąc szczerze, gdyby nie ona, to cała ta sprawa byłaby w ślepym zaułku, bo nie dostarczyłaś nam zbyt wielu danych. Dopóki nie będziesz próbowała zniszczyć tego zaufania, Brooke Reynolds będzie twoim sprzymierzeńcem, będzie o ciebie dbać.
Faith założyła nogę na nogę i skrzyżowała ręce na piersiach. Miała prawie metr siedemdziesiąt wzrostu, dość krótki tułów, jej zdaniem zbyt płaski biust, ale za to długie, zgrabne nogi. W ostateczności zawsze mogła na nie liczyć – przykuwały uwagę. Kształtne mięśnie łydek i ud, widoczne pod cienkimi pończochami, wystarczyłyby wzrok Newmana kilka razy z umiarkowanym zainteresowaniem uciekał w ich kierunku.