Malko poczuł ulgę, gdy znalazł wreszcie American Cole Od godziny przebywał w pokoju ze wspaniałym widokiem na odkryty basen, gdy zadzwonił telefon.
Obcy kobiecy głos, gdy upewnił się z kim ma do czynienia, powiedział po prostu:
— Jestem przyjaciółką „Charliego”.
Przyjdę po pana jutro rano, około dziesiątej.
Przysadzista Palestynka z twarzą okrągłą jak jabłko, przyszła po Malko do American Colony, której imienia nie znał, poradziła mu, żeby zwolnił.
Żołnierze Tsahal, w hełmach i kamizelkach kuloodpornych z galilami gotowymi do strzału, kontrolowali na ostatnim posterunku przed Ramallą samochody wjeżdżające do strefy A.
Na skraju drogi lekki pojazd pancerny czuwał nad ich bezpieczęstwem.
Po lewej stronie drogi teren zamkniętego od wielu miesięcy lotniska w Jerozolimie przypominał pole golfowe, zaś tony setkami rzuconych przez Palestyńczyków w żołnierzy izraelskich kamieni, które nie doleciały do celu i spadły na pas startowy.
Od dawna nie odleciał stąd żaden samolot.
Jeden z żołnierzy pochylił się nad otwartym oknem samochodu, i rzucił okiem na izraelski dowód osobisty przewodniczki, a potem zajrzał do wnętrza wozu.
Młody, sztywny, z prawie zrośniętymi brwiami.
— Uważajcie tam dalej — uprzedził, dzisiaj rano strzelali do dwóch samochodów.
Prawie codziennie samochody osadników ze strefy C, jadące drogami objazdowymi, które łączyły różne izraelskie osiedla, ostrzeliwane były z kałasznikowów.
Przewodniczka ruszyła bez słowa w dalszą drogę swoim zrywnym renaultem.
Po drugiej stronie check point młodzi Palestyńczycy z twarzami zakrytymi chustami, czekali na sprzyjającą okazję, by obrzucić kamieniami izraelskich żołnierzy.
Jeden z nich spojrzał na Malko nieprzyjaźnie, trzymając w ręku kamień, który mógł ważyć dobre dwa kilogramy.
Dziesięć minut później znaleźli się w Ramalli, najbogatszym mieście Zachodniego Brzegu.
Wydawało się, że ich samochód z żółtą izraelską rejestracją nie wzbudza nieprzyjaznych uczuć, jednak bardzo szybko prze wodniczka odprowadziła go na parking, gdzie stały inne, podobne auta, należące prawdopodobnie do dziennikarzy.
Dalej poszli pieszo, przechodząc obok zrujnowanego komisariatu, gdzie zlinczowano dwóch izraelskich żołnierzy: został on po tem zburzony przez rakiety wystrzelone z wojskowych śmigłowców.
W Ramalli wszystkie napisy były po arabsku, kobiety nosiły chusty, mężczyźni chodzili w kurtkach, a zupełnie wyjątkowo w kefii. Zabudowa była nowoczesna i brzydka, niewiele trafiało się starych domów.
Malko i jego przewodniczka obeszli dookoła mały plac, pośrodku którego stał obelisk otoczony kamiennymi lwami i weszli w zatłoczoną ulicę Salah El Dinh. Przewodniczka zatrzymała się dwadzieścia metrów dalej, przed szyldem po arabsku i po angielsku z napisem Halhouly Fashion.
— Jesteśmy na miejscu — powiedziała.
— Niech pan wejdzie i zapyta o Zahrę Nuseirat.
Malko otworzył drewniane, pomalowane na niebiesko drzwi i wszedł do ciemnego pomieszczenia, wypełnionego kawałkami materiału i manekinami. Młoda kobieta, ubrana jak Matka Teresa, wyszła z zaplecza i odezwała się do niego po arabsku.
Odpowiedział po angielsku.
— Zahra Nuseirat, please.
Musiał powtórzyć dwa razy, zanim dziewczyna zrozumiała i zniknęła tam, skąd przyszła.
Hałas dobiegający z ulicy przy ciągnął uwagę Malko.
Uchylił drzwi. Ulica Salah El Dinh była opanowana przez manifestację.
Pośród morza palestyńskich zielonych i czerwonych flag tłum demonstrantów parł do przodu, skandując: „merican butcher, go home”. Siedzący wysoko na ramionach demonstrantów, wąsaty mężczyzna wykrzykiwał do megafonu hasła, które następnie podchwytywał tłum. Strumień ludzi, zajmujący całą szerokość jezdni, znalazł się na wysokości sklepiku.
Wbrew bojowym okrzykom byli raczej łagodni.
— Szukał mnie pan? — powiedział kobiecy głos za jego plecami.
Odwrócił się gwałtownie.
Młoda kobieta z orlim nosem, z wielkimi, podmalowanymi czarną kredką oczami i z bardzo czerwonymi ustami, ubrana w czarny kostium, wypięty z przodu przez wielkie piersi, patrzyła na niego z zaciekawionym uśmiechem.
Spódniczka ledwie zakrywała jej kolana, a jej pantofle miały dwunastocentymetrowe obcasy.
Bardzo to odbiegało od tradycyjnego stroju muzułmanki.
— Pani jest Zahrą Nuseirat?
— Tak, to ja.
— Przyjechałem zobaczyć się z pani mężem — powiedział Malko.
Kobieta zaśmiała się gardłowo, pół żartem, pół serio.
— Ach tak! Moja pracownica powiedziała mi, że jakiś mężczyzna chce się ze mną widzieć.
Pan jest po raz pierwszy w Ramalli?
— Tak.
— To było urocze miasto — westchnęła. — A stało się więzieniem.
Izraelczycy nie pozwalają nam podróżować. Przedtem byłam codziennie w Jerozolimie i raz w miesiącu w Ammanie, Teraz jesteśmy stłoczeni jak bydło. Czy chce pan herbaty?
— Z przyjemnością.
Poszedł za nią do małego biura, gdzie usiedli na starych, skórzanych fotelach.
Pracownica weszła z dwoma szklankami herbaty, bardzo gorącej i niemożliwie słodkiej.
Na zewnątrz okrzyki manifestantów trochę osłabły.
— Czego oni chcą? — zapytał Malko.
Zahra Nuseirat uśmiechnęła się nieco zawiedzionym uśmiechem.
— Och, niczego takiego. Protestują przeciwko wizycie amerykańskiego sekretarza stanu.
To nie jest bardzo groźne. To je dyny sposób, żeby odreagować…
Malko upił łyk herbaty i musiał ją natychmiast wypluć, tak bardzo była gorąca.
— Gdzie mogę zobaczyć pani męża? — zapytał.
Uśmiech młodej kobiety był jednocześnie pożądliwy i rozbawiony.
— Niech pan będzie cierpliwy. Pójdę sprawdzić.
Proszę tu na mnie poczekać.
Znikła na zapleczu.
Malko, by się czymś zająć, wyszedł na próg sklepiku.
Manifestacja wciąż trwała.
Ludzie maszerowali z portretami Saddama Huseina, Arafata, a nawet ben Ladena w rękach, otoczeni fotografiami młodych, wąsatych mężczyzn o ciężkich spojrzeniach — „męczenników”.
To znaczy młodych manifestantów zabitych przez izraelskich żołnierzy.
Co najmniej trzystu od wybuchu drugiej intifady.
Dziesięć minut później Zahra Nuseirat wróciła.
— Rozmawiałam z moim mężem. Może zjeść z panem obiad.
W restauracji Zarur. Czy pan wie, jak tam trafić?
— Nie.
— Dobrze. Czy ma pan samochód?
— Tak.
— Na parkingu obok komisariatu?
— Tak.
— Wobec tego, proszę tam wrócić. Za pół godziny przyjdzie po pana młody chłopak.
Nazywa się Józef i mówi po angielsku. Zaprowadzi pana do restauracji.
— Czy pani zje z nami?
Kobieta uśmiechnęła się łakomie.
— Z przyjemnością.
Odprowadziła go do drzwi i uścisnęła mu rękę na pożegnanie.
— Do zobaczenia wkrótce.
Na ulicy Salah el Dinh mężczyzna wciąż wykrzykiwał coś przez megafon.
Malko wmieszał się w tłum. Wbrew płomiennym okrzykom, nikt nie okazywał mu wrogości.
Minął stertę gruzu, która była kiedyś komisariatem. Rakiety trafiły z zastanawiającą precyzją.
Chociaż posterunek znajdował się w samym środku miasta, żaden inny budynek nie został nawet draśnięty.
Dziwne miejsce, gdzie wojna może wybuchnąć nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kiedy.