Czasy nie sprzyjały już współpracy.
Ochrona Nassiwa weszła do motelu, gdzie przebywali inni członkowie delegacji.
Dzięki Bogu.
Poszedł ze Szlomo Zamirem do jego mercedesa.
Izraelczyk nie tracił czasu.
— Specjalnie przyjechałem z Tel Awiwu, by poprosić pana o przysługę — oznajmił jak poprzednim razem.
Wciąż jesteśmy przyjaciółmi, prawda?
Tego pytania Jamal Nassiw nie postawił sobie nigdy, lecz jego uprzywilejowana pozycja we władzach palestyńskich w jakimś stopniu była konsekwencją szczególnych kontaktów z izraelskimi służbami bezpieczeństwa, które ułatwiała mu do skonała znajomość hebrajskiego.
— Oczywiście — zgodził się Nassiw.
Szlomo Zamir milczał przez kilka sekund.
— Dobrze — powiedział w końcu.
Czy odwiedził pana agent CIA przysłany przez Jeffa O’Reilly, niejaki Malko Linge?
— Tak, oczywiście.
— Czego od pana chciał?
— Chciał się dowiedzieć, czym się zajmował ostatnio mój współpracownik Marwan Rażub.
Ten, który został zabity w Tel Awiwie.
— Czy pan mu coś powiedział?
Jamal Nassiw zakłopotany spuścił oczy.
— Tak, lecz bez żadnych szczegółów.
Wie pan, że miał rekomendację od Jeffa O’Reilly…
Tego było już za wiele: on, Palestyńczyk, musiał się tłumaczyć przed izraelskim agentem, że przekazał informacje CIA!
Ta sytuacja odzwierciedlała prawdziwy stosunek sił.
— Co pan mu dokładnie powiedział? — naciskał Szlomo.
— Prawdę. Że Marwan rozpracowywał dwie siatki Hamasu, które dopiero co wykryliśmy.
Nic naprawdę ważnego.
— To wszystko?
— To wszystko.
— A propos dossier Rażuba, czy zrobił pan to, o co prosiłem?
— Tak.
Przerwał, czekając, że Izraelczyk powie mu o zamachu na agenta CIA, w który był zamieszany izraelski apache.
— Czy zamierza pan widzieć się jeszcze z tym agentem?
Jamal Nassiw odwrócił wzrok.
— Nie, nie sądzę, lecz jeśli poprosi mnie o kolejne spotkanie, pewnie będę zmuszony się zgodzić…
Wie pan, że nadal utrzymujemy dobre stosunki z Amerykanami.
Zmieniając niespodziewanie temat, Szlomo Zamir rzucił, jakby sobie nagle o czymś przypomniał:
— Aha!
Kazano mi pana uprzedzić, że licencja dla ładunku rumuńskiej stali została wydana.
Pańska firma powinna szybko dostać tę wiadomość.
— Dziękuję — powiedział Nassiw, czując suchość w ustach.
W kulminacyjnym momencie miodowego miesiąca z Tel Awiwem był na tyle nieostrożny, że zaczął robić interesy z Izraelczykami.
Na ich życzenie.
Byli wielkimi odbiorcami rudy, z której wytapiali stal.
Jamal Nassiw założył w Holandii małą spółkę, która miała importować stal do Gazy.
Izraelczycy oczywiście o tym wiedzieli i zaproponowali mu, żeby pracował także z nimi.
Zgodził się bez trudu.
Odtąd ten interes przynosił mu wielkie zyski, a zgromadzone pieniądze leżały sobie bezpiecznie w Zurychu, z dala od oczu, ale nie od serca.
To brutalne przypomnienie o jego utrzymywanych w tajemnicy interesach, nie zapowiadało nic dobrego.
— Ten rumuński ładunek przyniesie panu piękny zysk — cią gnął beznamiętnie Szlomo Zamir.
Palestyńczyk zareagował z pewnym opóźnieniem. Na sposób wschodni.
— Nigdy panu tego nie zapomnę — powiedział natychmiast.
Szlomo Zamir odrzucił propozycję lekceważącym machnięciem ręki.
— Nie potrzebuję pieniędzy, lecz przysługi.
Ten człowiek, który przyjechał się z panem zobaczyć, Malko Linge, ma, naszym zdaniem, jak najgorsze zamiary.
Jak pan wie, próbowaliśmy go przedwczoraj zlikwidować, lecz operacja nie udała się ze względów technicznych.
Chcę, żeby pan mi pomógł.
Jamal Nassiw poczuł się tak, jakby został nagle zanurzony w lodowatej wodzie.
Nie po raz pierwszy Zamir żądał od niego, by kogoś zlikwidował.
Nigdy jednak nie był to agent CIA.
— Ale to jest Amerykanin — zaprotestował.
— Jeden z…
— Nie jest Amerykaninem — sprostował Szlomo.
— Ma austriacki paszport. I zagraża żywotnym interesom Izraela.
Nassiw nie odważył się o nic zapytać, wiedząc, że nie uzyskałby odpowiedzi.
Przeżywał wewnętrzne rozdarcie: czuł dumę, że Izraelczycy zwrócili się do niego bez wiedzy Amerykanów i lęk przed działaniem przeciwko potężnej centrali amerykańskiego wywiadu.
— Jeżeli Amerykanie się dowiedzą… — zaczął — konsekwencje…
Szlomo przerwał mu brutalnie.
— Nie dowiedzą się, jeśli pan się do tego zabierze umiejętnie, co nie powinno być szczególnie trudne.
Jest pan w Gazie wpływowym człowiekiem.
Przerwał na chwilę i dodał:
— Wie pan, że wbrew temu, co się teraz dzieje, uważamy pana za przyjaciela.
— Dziękuję — powiedział bezdźwięcznym głosem Palestyńczyk, który chciałby się znaleźć w odległości lat świetlnych od tego miejsca.
Propozycji Izraelczyka niczego nie brakowało.
Była i marchewka — przyjaźni, i kij — zawoalowana groźba położenia kresu działalności biznesowej Jamala Nassiwa.
Był to rodzaj propozycji nie do odrzucenia.
Kątem oka dostrzegł, że jego ochrona osobista wychodzi z al Wahah, otaczając syna Ariela Szarona.
— Zobaczę, co mogę zrobić — obiecał z ręką na klamce samochodu.
Zamir pochylił się ku niemu i zamknął jego dłoń w żelaznym uścisku.
— Niech pan nie patrzy — powiedział — Niech pan działa.
Słowa padły jak rozkaz.
Gdy tylko został uwolniony, szef palestyńskiej służby prewencyjnej pospieszył do Omira Szarona, by mu uścisnąć na powitanie rękę i umieścić, razem z jego dwoma współpracownikami, w jednym z mercedesów.
Usiadł potem na przednim siedzeniu i konwój ruszył.
Nie widział krajobrazu za oknem, nie słyszał rozmów prowadzonych z tyłu; zastanawiał się, dlaczego Szin Bet chciało brutalnie zlikwidować agenta CIA.
Wiedział oczywiście, że stosunki z Amerykanami popsuły się od czasu, gdy wyjechał poprzedni szef rezydentury w Tel Awiwie.
Przedtem wystarczył jeden telefon dyrektora Szin Bet, by Steve Moskovitch usunął spośród swojego personelu elementy nadmiernie antyizraelskie.
Nasuwało się jeszcze jedno, powracające natarczywie, pytanie: jaka była w tym wszystkim rola jego zastępcy, majora Rażuba?
Znowu po myślał o dokumentach, które leżały teraz w jego biurowym sejfie.
Czytał je wciąż na nowo, lecz wcale przez to więcej nie rozumiał i nadal nie wiedział, dlaczego były takie ważne.
Nie ma się czym martwić…
Po rozmowie ze Szlomo Zamirem był właściwie pewny, że to Szin Bet zabiła Rażuba.
On, Jamal Nassiw, jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Gazie, robił to, co kazał mu zrobić agent Szin Bet!
Jakaś część jego mózgu mówiła mu, by posłał do wszystkich diabłów tego aroganckiego Izraelczyka.
Brakowało mu jednak wewnętrznej energii, by to zrobić.
Gdy w grę wchodziły interesy Izraela, Szlomo Zamir mógłby zadecydować o jego śmierci bez mrugnięcia okiem.
Rakieta wystrzelona z niewidocznego śmigłowca zmieniła by go bez ostrzeżenia w krwawą masę.
Wrócił do rzeczywistości: konwój zwolnił, czekając na po dniesienie szlabanu zagradzającego wjazd do al Muntada.
Z wymuszonym uśmiechem zwrócił się po angielsku do swoich gości:
— Mam nadzieję, że to będzie owocne spotkanie.
Proszę mnie zawiadomić, kiedy panowie skończą.