Dadgar zapytał o dr Towliatiego i kiedy Bill wyjaśnił jego rolę, pani Nourbash, która zabrała głos, zanim jeszcze Dadgar się odezwał, oznajmiła, że wyjaśnienie jest nieprawdziwe.
Padło jeszcze wiele rozmaitych pytań, w tym jedno kompletnie niezrozumiałe:
„Czy EDS zatrudnia jakichś Greków?” Bill zaprzeczył, zastanawiając się, co to ma do rzeczy. Dadgar wydawał się zniecierpliwiony. Być może miał nadzieję, że zeznania Billa będą sprzeczne z zeznaniami Paula. Teraz, rozczarowany, zwiększył tempo. Zadawał pytania pospiesznie i niedbale, nie żądał objaśnień ani nie stawiał dodatkowych pytań. Przesłuchanie zakończył po godzinie.
Pani Nourbash powiedziała:
– Proszę teraz podpisać się przy każdym pytaniu i odpowiedzi w notesie pana Dadgara.
– Ależ to jest w farsi. Nie rozumiemy ani słowa! – zaprotestował Bill. „To podstęp – pomyślał. – Podpiszemy przyznanie się do morderstwa, szpiegostwa czy innej zbrodni wymyślonej przez Dadgara”.
Tu wtrącił się Abolhasan:
– Przejrzę notatki i sprawdzę.
Paul i Bill czekali, aż Abolhasan przejrzy notes. Wyglądało to na bardzo pobieżne sprawdzenie. Wreszcie Abolhasan odłożył notes na biurko.
– Radzę wam podpisać – stwierdził.
Bill czuł, że nie powinien podpisywać – ale nie miał wyboru. Jeśli chciał wrócić do domu, musiał podpisać.
Spojrzał na Paula. Paul wzruszył ramionami.
– Chyba lepiej podpiszmy – powiedział.
Po kolei przekartkowali notes i wpisali swoje nazwiska pod niezrozumiałymi zawijasami w języku farsi.
Kiedy skończyli, w pokoju panowała napięta atmosfera. „Teraz – pomyślał Bill – z pewnością powie nam, że możemy wracać do domu”.
Dadgar zebrał papiery w schludny stosik, rozmawiając przez parę minut z Abolhasanem. Potem wyszedł z pokoju. Abolhasan odwrócił się do Paula i Billa z ponurą miną.
– Jesteście aresztowani – oznajmił.
Serce w Billu zamarło. Nici z samolotu, nici z Waszyngtonu, Emily, sylwestrowego przyjęcia…
– Wyznaczono kaucję w wysokości dziewięćdziesięciu milionów tomanów, sześćdziesiąt za Paula i trzydzieści za Billa.
– Jezusie! – jęknął Paul. – Dziewięćdziesiąt milionów tomanów to… Abolhasan przeliczył na skrawku papieru.
– Niecałe trzynaście milionów dolarów.
– Żartujesz! – zawołał Bill. – Trzynaście milionów? Kaucja za mordercę wynosi dwadzieścia tysięcy!
– On pytał – ciągnął Abolhasan – czy jesteście gotowi złożyć kaucję. Paul parsknął śmiechem.
– Powiedz mu, że nie mam tyle przy sobie, będę musiał wstąpić do banku. Abolhasan nic nie odpowiedział.
– On na pewno żartuje – oświadczył Paul.
– On nie żartuje – zaprzeczył Abolhasan.
Nagle Bill poczuł zalewającą go wściekłość – na Dadgara, na Lou Goeltza, na cały ten przeklęty świat. Dali się nabrać. Wpadli prosto w pułapkę. Przyszli tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli, na spotkanie zorganizowane przez ambasadę amerykańską. Nie zrobili nic złego i nikt nie miał cienia dowodu przeciwko nim, a jednak wylądowali w więzieniu – i co gorsza, w irańskim więzieniu! Abolhasan powiedział:
– Każdy z was ma prawo do jednej rozmowy telefonicznej. Zupełnie jak w telewizyjnych kryminałach – jedna rozmowa, a potem za kratki. Paul podniósł słuchawkę i wykręcił numer.
– Poproszę Lloyda Briggsa. Mówi Paul Chiapparone… Lloyd? Nie mogę przyjść dzisiaj na obiad. Idę do więzienia.
Bill pomyślał: „Paul chyba jeszcze w to nie uwierzył”. Paul słuchał przez chwilę, po czym powiedział:
– Może na początku zadzwoń do Gaydena.
Bill Gayden, noszący nazwisko podobne do nazwiska Billa Gaylorda, był dyrektorem EDS World i bezpośrednim przełożonym Paula. „Jak tylko ta wiadomość dotrze do Dallas – pomyślał Bill – ci irańscy dowcipnisie przekonają się, że EDS nie da sobie w kaszę dmuchać”.
Z kolei on zajął miejsce przy telefonie. Połączył się z ambasadą USA i poprosił konsula generalnego.
– Goeltz? Mówi Bill Gaylord. Właśnie nas aresztowano i wyznaczono kaucję w wysokości trzynastu milionów dolarów.
– Jak to się stało?
Chłodny, opanowany głos Goeltza rozwścieczył Billa do reszty.
– To pan zorganizował to spotkanie i to pan nam powiedział, że później będziemy mogli wyjechać!
– Na pewno, jeśli nie zrobiliście nic złego…
– Co to znaczy jeśli? – wrzasnął Bill.
– Postaram się jak najszybciej przysłać kogoś do więzienia – obiecał Goeltz. Bill odłożył słuchawkę.
Weszli dwaj Irańczycy, ci sami, którzy przez cały dzień sterczeli na korytarzu. Bill zauważył, że obaj są wysocy i potężnie zbudowani. Domyślił się, że to policjanci w cywilu.
– Dadgar powiedział – odezwał się Abolhasan – że nie trzeba zakładać wam kajdanek.
– Serdeczne dzięki – warknął Paul.
Bill nagle przypomniał sobie opowieści o torturowaniu więźniów w więzieniach szacha. Wysiłkiem woli odpędził tę myśl.
– Może chcecie mi oddać teczki i portfele? – zapytał Abolhasan. Podali mu je. Paul zatrzymał sto dolarów.
– Czy wiesz, gdzie jest więzienie? – zapytał Abolhasana.
– Zabierają was do tymczasowego aresztu w Ministerstwie Sprawiedliwości przy ulicy Khayyam.
– Wracaj zaraz do „Bukaresztu” i przekaż to wszystko Lloydowi Briggsowi.
– Tak jest.
Jeden z policjantów w cywilu przytrzymał otwarte drzwi. Bill popatrzył na Paula. Paul wzruszył ramionami. Wyszli.
Pod eskortą policjantów zeszli po schodach i wsiedli do małego samochodu.
– Chyba będziemy musieli spędzić parę godzin w więzieniu – odezwał się Paul. – Trochę potrwa, zanim ambasada i EDS przyślą ludzi, żeby nas wyciągnąć za kaucją.
– Może już tam na nas czekają – optymistycznie zauważył Bill. Wyższy z policjantów usiadł za kierownicą. Jego kolega zajął miejsce obok, z przodu. Wyjechali z dziedzińca na aleję Eisenhowera i przyśpieszyli. Nagle z największą szybkością skręcili pod prąd w wąską, jednokierunkową uliczkę. Bill przytrzymał się oparcia przedniego fotela.
Samochód lawirował pomiędzy nadjeżdżającymi z przeciwka pojazdami, których kierowcy trąbili i wygrażali pięściami.
Jechali w kierunku południowym, zbaczając lekko na wschód. Bill próbował odgadnąć, co czeka ich w więzieniu. Czy będą tam ludzie z EDS albo z ambasady, żeby wynegocjować zmniejszenie kaucji i zabrać ich do domu? „Na pewno ambasada oburzona jest tym, co zrobił Dadgar – myślał. – Z pewnością ambasador Sullivan zażądał aby natychmiast ich uwolniono. Przecież to świństwo wsadzić do więzienia dwóch Amerykanów, którzy nie popełnili żadnego przestępstwa i wyznaczyć kaucję trzynastu milionów dolarów”. Cała ta sytuacja była – jego zdaniem – wręcz śmieszna.
Tylko że kiedy w milczeniu wyglądali przez okna samochodu zastanawiając się, co będzie dalej, wcale nie było im do śmiechu.
W trakcie jazdy Bill zobaczył coś, co przestraszyło go jeszcze bardziej.
W północnej części miasta, gdzie mieszkali i pracowali Amerykanie, uliczne walki były stosunkowo rzadkim zjawiskiem, ale tutaj – co Bill dopiero teraz sobie uświadomił – musiały trwać nieprzerwanie. Na ulicach dymiły czarne wraki podpalonych autobusów. Setki demonstrantów brały udział w rozruchach wrzeszcząc, śpiewając, podkładając ogień i budując barykady. Nastolatki rzucały „koktajle Mołotowa” – butelki z benzyną owinięte płonącymi szmatami – na przejeżdżające samochody, celując w całkiem przypadkowe wozy. „My możemy być następni” – pomyślał Bill. Słyszał strzały, ale w ciemnościach nie widział, kto do kogo strzela. Kierowca przez cały czas jechał z maksymalną szybkością. Co chwila okazywało się, że ulicę blokuje tłum, barykada lub płonący samochód. Kierowca zawracał, nadal ignorując światła uliczne, w samobójczym tempie omijał przeszkody zaułkami. „Nie dojedziemy tam żywi” – pomyślał Bill. W końcu sięgnął ręką do różańca, który miał w kieszeni.