– Niech się pan nie martwi – powiedział Douglas. – My coś zdobędziemy.
– Jak?
– Niech pan nie pyta.
– Nie, chcę wiedzieć jak?
– Latałem we wschodniej Turcji. Wiem, gdzie są samoloty. Jeśli potrzeba – ukradniemy.
– Dobrze to przemyślałeś? – spytał Perot.
– Niech pan to przemyśli – odparł Douglas. – Jeśli nas zestrzelą nad Iranem, to jakie znaczenie będzie miała kradzież samolotu? A jeśli nas nie zastrzelą, będziemy mogli oddać maszynę tam, skąd ją wzięliśmy. Nawet jeśli będzie miała z kilka dziur w boku, będziemy daleko, zanim ktokolwiek się dowie. Nad czym tu się jeszcze zastanawiać?
– W takim razie nie ma sprawy – powiedział Perot. – Lecimy. Wysłał Johna Carlena i Rona Davisa na lotnisko, aby zgłosili plan lotu do Wan, lotniska położonego najbliżej granicy.
Davis zadzwonił stamtąd i powiedział, że Boeing 707 nie mógłby lecieć do Wan. Był to port tylko tureckojęzyczny i nie miały prawa tam lądować żadne obce samoloty z wyjątkiem wojskowych maszyn Stanów Zjednoczonych z tłumaczem na pokładzie.
Perot przekręcił do Mr Fisha i poprosił go o zorganizowanie przelotu grupy do Wan. Fish oddzwonił po kilku minutach, mówiąc, że wszystko załatwione. Perot był zdziwiony – jak dotąd, Mr Fish twardo stał na stanowisku, że nie pojedzie do wschodniej Turcji. Być może złapał bakcyla przygody.
Sam Perot jednak będzie musiał zostać. Był główną sprężyną tego całego mechanizmu – musiał pozostawać w kontakcie telefonicznym ze światem zewnętrznym, odbierać wiadomości od Boulware’a, z Dallas, od grupy „Czystych” i „Podejrzanych”. Gdyby 707 mógł lądować w Wan, Perot poleciałby, bo zainstalowane na pokładzie radio o modulacji jednowstęgowej pozwalało mu uzyskiwać połączenia telefoniczne z całym światem. Bez tego radia jednak we wschodniej Turcji straciłby kontakt z uciekinierami w Iranie i ludźmi jadącymi im na spotkanie.
Wysłał więc do Wan Pata Sculleya, Jima Schwebacha, Rona Davisa, Mr Fisha oraz pilotów Dicka Douglasa i „Szramę” Kanaucha. Dowódcą Tureckiej Grupy Ratowniczej mianował Pata Sculleya.
Po ich odlocie znowu skazany był na przymusową bezczynność.
Kolejna grupa jego ludzi wyruszyła robić niebezpieczne rzeczy w niebezpiecznych miejscach – on mógł tylko siedzieć i czekać na wiadomości.
Spędził sporo czasu rozmyślając o Johnie Carlenie i załodze Boeinga 707. Znał ich dopiero od kilku dni. Byli zwykłymi Amerykanami, a jednak Carlen zgodził się ryzykować życie i lecieć do Teheranu, aby zabrać stamtąd rannego żołnierza. Jak powiedziałby Simons, to jest to, co Amerykanie powinni dla siebie robić. Wprawiło to Perota w doskonały nastrój, na przekór wszystkiemu.
Zadzwonił telefon.
– Ross Perot, słucham.
– Tu Ralph Boulware.
– Cześć, Ralph, gdzie jesteś?
– Na granicy.
– Świetnie!
– Właśnie widziałem Rashida. Serce Perota zabiło radośnie.
– Wspaniale! Co mówił?
– Są bezpieczni.
– Bogu dzięki!
– Zatrzymali się w jakimś hotelu, trzydzieści czy czterdzieści mil od granicy. Rashid badał zawczasu teren – teraz już wrócił. Mówił, że prawdopodobnie przekroczą granicę jutro, ale to jego pomysł. Simons może myśleć inaczej. Skoro są tak blisko, nie przypuszczam, żeby czekał do jutra.
– Masz rację. Posłuchaj, Pat Sculley, Mr Fish i reszta chłopaków właśnie do was jadą. Lecą do Wan, potem wynajmą autobus. – Gdzie was znajdą?
– Ulokowałem się w wiosce Yuksekova, najbliższym miejscu od granicy, w hotelu, jedynym w okolicy.
– Powiem Sculleyowi.
– OK.
Perot odłożył słuchawkę. „O rany – pomyślał – wreszcie wszystko zaczyna się układać jak należy”.
W myśl polecenia, jakie Pat Sculley otrzymał od Perota, miał dojechać do granicy, zapewnić grupie „Podejrzanych” bezpieczne jej przekroczenie i sprowadzić ich do Istambułu. Gdyby „Podejrzanym” nie udało się dotrzeć do granicy, Sculley miał udać się do Iranu – najlepiej samolotem ukradzionym przez Dicka Douglasa albo – gdyby to się nie powiodło, drogą lądową – i znaleźć ich.
Sculley i Turecka Grupa Ratownicza skorzystali z rozkładowego lotu z Istambułu do Wan, gdzie czekał na nich wyczarterowany odrzutowiec. Miał on ich zabrać tylko do Wan i z powrotem, a nie gdziekolwiek by chcieli. Jedynym sposobem skłonienia pilota, aby zabrał ich do Iranu, byłoby porwanie samolotu.
Przylot odrzutowca wydawał się w Wan dużym wydarzeniem. Wysiadając z samolotu wpadli na oddział policjantów, którzy wyglądali na gotowych do narobienia im kłopotów. Mr Fish jednak rozmówił się z szefem policji i wrócił uśmiechnięty.
– Posłuchajcie – powiedział. – Zatrzymamy się w najlepszym hotelu w mieście, ale musicie wiedzieć, że to nie Sheraton, więc proszę nie narzekać. Wzięli dwie taksówki i pojechali.
Hotel miał duży centralny hall z trzema poziomami pokoi, do których wchodziło się przez galerie, tak że wszystkie drzwi pokoi były z niego widoczne. Gdy Amerykanie weszli, hall zapełniony był Turkami, którzy pili piwo i oglądali na czarno – białym telewizorze mecz piłkarski, wyjąc przy tym i pokrzykując. Gdy tylko zauważyli obcych, hałasy poczęły milknąć, aż zaległa kompletna cisza.
Przydzielono Amerykanom pokoje. W każdej sypialni były dwie prycze i stanowiąca ubikację dziura w kącie, zasłonięta kąpielowym parawanem. Obrazu dopełniały podłogi kryte deskami oraz pobielone ściany bez okien. Pokoje roiły się od karaluchów. Na każdym piętrze znajdowała się tylko jedna łazienka.
Sculley i Fish poszli zorganizować autobus, który zawiózłby ich wszystkich na granicę. Spod hotelu zabrał ich jakiś „Mercedes” i zawiózł, jak się okazało, do sklepu z urządzeniami elektrotechnicznymi. Na wystawie stało kilka wiekowych telewizorów. Sklep był zamknięty – zrobi ł się już wieczór – ale Fish zastukał w żelazną kratę ochraniającą szyby i ktoś wyszedł.
Poszli na zaplecze i usiedli przy stole, nad którym paliła się pojedyncza żarówka. Sculley nie rozumiał ani słowa z toczącej się rozmowy, ale w jej wyniku Fish załatwił autobus wraz z kierowcą. Autobusem tym wrócili do hotelu.
Reszta grupy zebrała się w pokoju Sculleya. Nikt nie chciał nawet siedzieć na tych łóżkach, a co dopiero spać w nich. Wszyscy woleli natychmiast jechać w kierunku granicy, ale Fish wahał się.
– Jest druga w nocy – mówił – i policja pilnuje hotelu.
– No i co z tego? – spytał Sculley.
– To oznacza nowe pytania i nowe kłopoty. – Spróbujmy.
Wszyscy zeszli na dół. Pojawił się, wyglądający na zaniepokojonego, dyrektor hotelu i zaczął wypytywać Mr Fisha. Na odgłos rozmowy do hotelu weszli dwaj policjanci i przyłączyli się do dyskusji.
Fish odwrócił się do Sculleya.
– Nie chcą, żebyśmy jechali – powiedział.
– Dlaczego nie?
– Wyglądamy bardzo podejrzanie, czy nie zdaje pan sobie z tego sprawy?
– Niech pan posłucha, czy nasz wyjazd jest sprzeczny z prawem?
– Nie, ale…
– No więc jedziemy. Niech pan po prostu oznajmi im to. Dyskusja, prowadzona po turecku, potrwała jeszcze trochę, ale w końcu policjanci i dyrektor zrezygnowali. Grupa wsiadła do autobusu.
Wyjechali z miasta. Gdy znaleźli się między pokrytymi śniegiem wzgórzami, temperatura nagle spadła. Wszystkim bardzo przydały się ciepłe płaszcze i koce, które mieli w plecakach.
Fish usiadł obok Sculleya.
– Sprawa zaczyna być poważna – odezwał się. – Mogę uporać się z policją, bo mam z nimi powiązania, ale obawiam się bandytów i żołnierzy – nie mam wśród nich żadnych znajomych.
– Co chciałby pan zrobić?