– Wydaje mi się, że jestem w stanie wyciągnąć nas z kłopotów, o ile jednak żaden z was nie będzie miał broni.
Sculley zastanowił się. I tak uzbrojony był tylko Davis. Simons zawsze ostrzegał, że broń może prędzej wpędzić w kłopoty, niż z nich wyciągnąć. – „Walthery” w końcu nigdy nie opuściły Dallas.
– OK – powiedział.
Trzydziestka ósemka Rona Davisa poleciała w śnieg.
Trochę później w światełkach autobusu ukazał się żołnierz w mundurze. Stał na środku drogi i machał. Kierowca jechał dalej, jakby miał zamiar go przejechać, ale Fish wrzasnął coś i kierowca zahamował.
Wyglądając przez okno Sculley zobaczył na zboczu góry pluton żołnierzy, uzbrojonych w karabiny o dużej donośności i pomyślał: „Gdybyśmy się nie zatrzymali, po prostu skosiliby nas z drogi”.
Jakiś sierżant i kapral weszli do autobusu i sprawdzili wszystkie paszporty. Fish poczęstował ich papierosami. Stali i paląc rozmawiali z nim, a w końcu machnęli ręką i wysiedli.
Kilka mil dalej autobus został znowu zatrzymany. Spotkanie miało podobny przebieg.
Za trzecim razem mężczyźni, którzy weszli do autobusu, nie mieli na sobie mundurów. Fish stał się bardzo nerwowy.
– Zachowujcie się, jak gdyby nigdy nic – syknął do Amerykanów. – Czytajcie książki, nie patrzcie tylko na tych facetów.
Przez jakieś pół godziny rozmawiał z Turkami, a gdy w końcu pozwolono, aby autobus kontynuował jazdę, dwóch z nich zostało w środku.
– Opieka – rzucił zagadkowo Fish, wzruszając ramionami. Teoretycznie dowodził Sculley, ale nie miał właściwie innego wyboru, niż postępować zgodnie ze wskazówkami Fisha. Nie znał kraju, nie mówił jego językiem – przez większość czasu nie orientował się, co się dzieje. W takich warunkach trudno było utrzymać kontrolę. Doszedł do wniosku, że najlepsze, co może zrobić, to pilnować Fisha i opierać się na nim, gdyby zaczynał tracić zimną krew.
O czwartej rano dotarli do Yuksekovej, wsi położonej najbliżej granicy. Tutaj, jak twierdził kuzyn Fisha w Wan, mieli znaleźć Ralpha Boulware’a.
Sculley i Fish weszli do hotelu. Było ciemno jak w stodole i śmierdziało jak w męskiej szatni na stadionie piłkarskim. Wołali przez chwilę, aż ukazał się jakiś chłopak ze świecą. Fish odezwał się do niego po turecku, po czym oznajmił:
– Boulware’a tu nie ma. Wyjechał kilka godzin temu. Nie wiedzą dokąd.
W hotelu w Rezaiyeh Jay Coburn miał znowu to okropne, beznadziejne uczucie, którego doznał przedtem w Mahabadzie, a potem na dziedzińcu szkoły. Nie panował nad własnym przeznaczeniem, jego los był w rękach innych – w tym wypadku w rękach Rashida.
Gdzie on się, u diabła, podziewał?
Coburn spytał strażników, czy mógłby skorzystać z telefonu. Zaprowadzili go w dół, do hallu. Nakręcił numer kuzyna Majida, ale nikt nie odebrał. Bez specjalnej nadziei wykręcił do Gholama w Teheranie. Ku swemu zdziwieniu połączył się.
– Mam wiadomość dla Jima Nyfelera – powiedział. – Jesteśmy w polu działania.
– Ale gdzie? – spytał Gholam.
– W Teheranie – skłamał Coburn.
– Muszę się z panem zobaczyć.
Coburn był zmuszony brnąć dalej w oszustwa.
– W porządku, spotkamy się jutro rano.
– Gdzie?
– W „Bukareszcie”.
– OK.
Coburn wrócił na górę. Simons wziął jego i Keane’a Taylora do jednego z pokoi.
– Jeśli Rashid nie wróci do dziewiątej, wyjeżdżamy – powiedział. Coburn od razu poczuł się lepiej.
– Strażnicy zaczynają się nudzić – mówił dalej Simons. – Ich czujność słabnie. Albo prześlizgniemy się bokiem, albo załatwimy się z nimi inaczej.
– Mamy tylko jeden samochód – odezwał się Coburn.
– I zostawimy go tutaj, żeby ich zbić z tropu. Pójdziemy do granicy na piechotę. Do cholery, to tylko trzydzieści czy czterdzieści mil. Możemy iść przez pola. Unikając szos, unikniemy blokad.
Coburn skinął głową. Na to właśnie cały czas czekał – znowu przejmowali inicjatywę w swoje ręce.
– Zbierzmy pieniądze do kupy – odezwał się Simons do Taylora. – Poproś strażników, żeby cię sprowadzili do samochodu. Przynieś tu pudełko po chusteczkach higienicznych oraz latarkę i wyjmij z nich forsę.
Taylor wyszedł.
– Właściwie moglibyśmy najpierw coś zjeść – stwierdził Simons. – Zanosi się na dłuższy spacer.
Taylor wszedł do pustego pokoju i wysypał pieniądze z latarki oraz z pudełka po chusteczkach na podłogę.
Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. Serce podeszło Taylorowi do gardła. Spojrzał w górę i zobaczył uśmiechniętego od ucha do ucha Gaydena.
– Mam cię! – krzyknął Gayden. Taylor był wściekły.
– Gayden, ty sukinsynu! – wrzasnął. – Przestraszyłeś mnie, jak jasna cholera!
Gayden roześmiał się na całe gardło.
Strażnicy zabrali ich na dół, do jadalni. Amerykanie siedli przy dużym, kolistym stole, a strażnicy zajęli inny, w drugim końcu pokoju. Podano mięso jagnięcia z ryżem i herbatę. Był to ponury posiłek – wszyscy martwili się, co mogło się przytrafić Rashidowi i jak sobie poradzą bez niego.
Telewizor był włączony i Paul nie mógł oderwać wzroku od ekranu. Spodziewał się w każdej chwili zobaczyć na nim swoją twarz, jak w liście gończym.
Gdzie, u diabła, podział się Rashid?
Byli tylko o godzinę drogi od granicy, a jednak jak w pułapce, pod strażą i w ciągłym niebezpieczeństwie odesłania do Teheranu, do więzienia. Ktoś krzyknął: – Hej, patrzcie, kogo tu mamy!
Wszedł Rashid. Podszedł do ich stołu, wodząc wokoło zarozumiałym wzrokiem.
– Panowie – odezwał się. – To jest wasz ostatni posiłek. Gapili się na niego, przerażeni.
– W Iranie, ma się rozumieć – dodał pośpiesznie. – Możemy wyjeżdżać. Wszyscy wznieśli radosny okrzyk.
– Dostałem list od komitetu rewolucyjnego – ciągnął Rashid – i pojechałem do granicy wypróbować go. Jest kilka blokad po drodze, ale wszystko zorganizowałem. Wiem, gdzie możemy dostać konie, żeby przejechać przez góry, ale nie sądzę, byśmy ich potrzebowali. Na granicy nie ma żadnych urzędników – przejście jest w rękach wieśniaków. Widziałem się z ich przywódcą, będziemy mogli spokojnie przejść. Poza tym jest tam Ralph Boulware. Rozmawiałem z nim. Simons wstał.
– Ruszajmy się – rzucił. – Szybko!
Zostawili na wpół tylko zjedzony posiłek. Rashid zagadał do strażników i pokazał im swój list od zastępcy przywódcy, a Keane Taylor zapłacił rachunek hotelowy. Rashid wręczył Billowi plik plakatów przedstawiających Chomeiniego, zakupionych wcześniej, do rozlepienia na samochodach.
W kilka minut już ich nie było.
Bill odwalił z plakatami dobrą robotę. Z którejkolwiek strony by spojrzeć na „Range Rovery”, patrzącego przeszywała wzrokiem dzika, brodata twarz ajatollaha.
Ruszyli. Rashid prowadził pierwszy samochód.
Przy wyjeździe z miasta nagle zahamował, wychylił się przez okno i gwałtownie zamachał na zbliżającą się taksówkę.
– Rashid, co ty, do cholery robisz?! – ryknął Simons.
Rashid bez słowa wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierunku taksówki.
– Chryste Panie! – jęknął Simons.
Rashid porozmawiał przez chwilę z taksówkarzem, po czym ten odjechał.
– Poprosiłem go, żeby pokazał nam wyjazd z miasta bocznymi uliczkami – wyjaśnił Rashid. – Jest tu jedna blokada, którą chcę ominąć, bo siedzą na niej uzbrojone dzieciaki i nie wiem, co mogą wymyślić. Taksówkarz ma już pasażera, ale zaraz będzie wracał. Poczekamy.
– Nie będziemy czekać diabli wiedzą jak długo – powiedział Simons. Taksówka wróciła po dziesięciu minutach. Poprowadziła ich przez ciemne, nie brukowane ulice, aż do głównej drogi. Taksówkarz skręcił w prawo, Rashid za nim, szybko biorąc zakręt. Po lewej stronie, dosłownie o kilka jardów, znajdowała się blokada, którą chciał ominąć. Kilkunastoletni chłopcy strzelali w powietrze. Taksówka i dwa „Range Rovery” odjechały daleko za zakręt, zanim dzieciaki zorientowały się, że ktoś przemknął im przed nosem.