Pięćdziesiąt jardów dalej Rashid zajechał na stację benzynową.
– Po jaką cholerę stajesz? – spytał Keane Taylor.
– Musimy zatankować.
– Mamy baki napełnione w trzech czwartych, aż nadto, by przekroczyć granicę. Spływajmy stąd!
– W Turcji mogą być duże kłopoty z dostaniem benzyny.
– Rashid, jedźmy! – polecił Simons. Rashid wyskoczył z samochodu.
Po napełnieniu zbiorników Rashid wciąż jeszcze targował się z taksówkarzem, oferując mu sto riali – trochę więcej niż dolara – za wyprowadzenie ich z miasta.
– Rashid, daj mu garść pieniędzy i jedźmy! – powiedział Taylor.
– Chce za dużo – wyjaśnił Rashid.
– Boże święty! – jęknął Taylor.
Rashid zgodził się zapłacić taksówkarzowi dwieście riali i wrócił do „Range Rovera”.
– Nabrałby podejrzeń, gdybym się nie targował – wyjaśnił. Wyjechali za miasto. Droga wiła się, prowadząc coraz wyżej w góry.
Nawierzchnia była dobra i szybko posuwali się naprzód. Po jakimś czasie szosa zaczęła prowadzić wzdłuż granicy. Po obu stronach były głębokie, zalesione wąwozy.
– Po południu, mniej więcej gdzieś tutaj był punkt kontrolny – odezwał się Rashid. – Może poszli do domu?
W świetle reflektorów spostrzegli dwóch mężczyzn stojących przy drodze i machających rękami w ich kierunku. Nie było bariery. Rashid nie hamował.
– Chyba lepiej stańmy – zaczął Simons. Rashid jechał dalej, mijając już obu mężczyzn.
– Powiedziałem stój! – wrzasnął Simons. Rashid zatrzymał się. Bill spojrzał przez przednią szybę.
– Popatrzcie tylko na to – rzekł.
Kilka jardów w przedzie dostrzegli most nad parowem. Z obu jego stron zaczęli wynurzać się członkowie jakiegoś szczepu. Było ich coraz więcej – trzydziestu, czterdziestu – i byli uzbrojeni po zęby.
Wyglądało to na zasadzkę. Gdyby samochody próbowały przedrzeć się rozpędem, oberwałyby sporo pocisków.
– Dzięki Bogu, że zatrzymaliśmy się – wydyszał z przejęciem Bill.
Rashid wyskoczył z samochodu i zaczął rozmawiać. Napastnicy założyli w poprzek mostu łańcuch i otoczyli „Rovery”. Szybko stało się jasne, że byli wrogo usposobieni. Takich ludzi grupa do tej pory nie spotkała. Okrążyli samochody, rzucając do środka nienawistne spojrzenia i podnosząc karabiny. Dwóch czy trzech z nich zaczęło wrzeszczeć na Rashida.
„To naprawdę irytujące – pomyślał Bill – zajechać tak daleko, pokonując tyle niebezpieczeństw i przeciwności losu, tylko po to, żeby zostać zatrzymanym przez gromadę głupich chłopów. Może zadowoliliby się tymi dwoma wspaniałymi Range Roverami i wszystkimi naszymi pieniędzmi? Kto wie?”
Zrobiło się jeszcze gorzej: napastnicy zaczęli szturchać i popychać Rashida.
„Za chwilę będą strzelać” – pomyślał Bill.
– Nie róbcie nic – powiedział Simons. – Siedźcie w samochodzie i pozwólcie Rashidowi załatwić sprawę.
Bill doszedł do wniosku, że Rashid potrzebuje pomocy. Wyciągnął z kieszeni różaniec i zaczął się modlić. Odmówił wszystkie modlitwy, jakie znał. „Jesteśmy teraz w rękach Boga – pomyślał. – Tylko cud mógłby nas uratować”.
Siedzący w drugim samochodzie Coburn zamarł, gdy stojący na zewnątrz napastnik skierował karabin prosto w jego głowę.
Siedzącego z tyłu Gaydena ogarnęło przerażenie.
– Jay! – wyszeptał. – Zablokuj drzwi!
Coburn poczuł, jak do gardła napływa mu histeryczny śmiech.
Rashid poczuł, że znalazł się na krawędzi śmierci. Ci napastnicy byli bandytami i zabiliby człowieka choćby za jego płaszcz – nie sprawiało im to żadnej różnicy. Rewolucja nic dla nich nie oznaczała. Nieważne, kto był u władzy – oni nie uznawali żadnego rządu, nie podporządkowywali się żadnym prawom. Nie mówili nawet w farsi, najpowszechniejszym języku Iranu, lecz po turecku.
Otoczyli go ciasno, wrzeszcząc na niego w jednym języku, podczas gdy on odkrzykiwał im w drugim. Nie prowadziło to do niczego. „Dojdzie do tego, że nas wystrzelają”, pomyślał Rashid.
Usłyszał warkot silnika samochodowego – para reflektorów zbliżała się od strony Razaiyeh. Był to „Land Rover”. Zatrzymał się i wyskoczyli z niego trzej mężczyźni. Jeden z nich miał na sobie długi czarny płaszcz. Napastnicy odnosili się do niego z szacunkiem.
– Poproszę o wasze paszporty – zwrócił się do Rashida.
– Już się robi – odparł.
Poprowadził mężczyznę do drugiego „Range Rovera” – w pierwszym siedział Bill i Rashid chciał, żeby człowiek w płaszczu znudził się oglądaniem paszportów, zanim dojdzie do niego. Zastukał w szybę i Paul ją opuścił.
– Paszporty.
Wyglądało na to, że mężczyzna miał już kiedyś do czynienia z paszportami. Dokładnie zbadał każdy z nich, porównując fotografię z twarzą właściciela. Potem, doskonałą angielszczyzną, zaczął zadawać pytania: Miejsce urodzenia? Adres zamieszkania? Data urodzenia? Na szczęście Simons kazał Paulowi i Billowi nauczyć się wszystkich szczegółów zawartych w ich fałszywych paszportach, więc Paul był w stanie bez wahania odpowiadać na wszystkie pytania człowieka w płaszczu.
Nieco ociągając się, Rashid zaprowadził go do pierwszego „Range Rovera”. Bill zamienił się miejscami z Keanem Taylorem i siedział teraz w głębi, daleko od światła.
Wszystko odbyło się tak samo. Na końcu mężczyzna obejrzał paszport Billa.
– To nie jest zdjęcie tego człowieka – odezwał się.
– Owszem, jest – tłumaczył gorączkowo Rashid. – On był ostatnio bardzo chory. Schudł i jego skóra zmieniła barwę. Czy nie rozumie pan, że jest umierający? Musi powrócić do Ameryki najszybciej, jak to możliwe, żeby otrzymać odpowiednią opiekę lekarską, a pan mu w tym przeszkadza. Chce pan, żeby umarł, dlatego że Irańczycy nie mają litości dla chorego człowieka? Czy w ten sposób dba pan o honor naszego kraju? Czy…
– Oni są Amerykanami – przerwał mężczyzna. – Proszę za mną. Odwrócił się i poszedł do stojącego przy moście małego baraku z cegieł. Rashid wszedł za nim.
– Nie macie prawa nas zatrzymywać – powiedział. – Dostałem instrukcje od Komitetu Rewolucji Islamskiej w Rezaiyeh, aby odeskortować tych ludzi do granicy. Opóźnianie naszego wyjazdu jest kontrrewolucyjną zbrodnią przeciw narodowi irańskiemu.
Zamachał mu przed oczami listem napisanym przez zastępcę przywódcy i podstemplowanym pieczątką biblioteki. Mężczyzna obejrzał pismo.
– Niemniej jednak tamten Amerykanin nie jest podobny do zdjęcia w swoim paszporcie.
– Powiedziałem panu, że jest chory! – wrzasnął Rashid. – Komitet rewolucyjny sprawdził ich i pozwolił jechać na granicę. A teraz niech pan zabiera z mojej drogi tych bandytów!
– My mamy swój komitet rewolucyjny – mężczyzna nie wyglądał na stropionego. – Będziecie musieli wszyscy pojechać do naszej kwatery głównej.
Rashid nie miał wyboru. Musiał się zgodzić.
Jay Coburn przyglądał się Rashidowi wychodzącemu z baraku w towarzystwie człowieka w długim czarnym płaszczu. Młodzieniec wyglądał na wstrząśniętego.
– Udajemy się do ich wioski, żeby nas sprawdzili – oznajmił. – Mamy jechać w ich samochodach.