Выбрать главу

„Wygląda to kiepsko” – pomyślał Coburn. Jak dotąd, za każdym razem, kiedy byli aresztowani, pozwalano im zostać w „Range Roverach”, dzięki czemu trochę mniej czuli się więźniami. Opuszczenie samochodu przeżywali bowiem jak utratę kontaktu z bazą.

W dodatku Rashid nigdy jeszcze nie był tak przerażony.

Wszyscy wsiedli do pojazdów napastników: półciężarówki oraz małego, poobijanego kombi. Powieziono ich polną drogą przez góry. Kręty szlak tonął w ciemnościach. „No, cholera – pomyślał Coburn – wpadliśmy: nikt nas już więcej nie zobaczy”.

Po przebyciu trzech czy czterech mil dojechali do wioski. Był tam jeden murowany budynek, otoczony podwórkiem. Resztę zabudowań stanowiły pokryte strzechą lepianki, na podwórku jednak stało sześć czy siedem wspaniałych jeepów.

– Jezus Maria, ci ludzie żyją z kradzieży samochodów – powiedział Coburn.

„Dwa „Range Rovery” stanowiłyby niezły dodatek do ich kolekcji” pomyślał. Oba pojazdy, w których jechali Amerykanie, zaparkowano na podwórku, potem ustawiono „Range Rovery”, a na końcu jeszcze dwa jeepy, blokując w ten sposób wyjazd i uniemożliwiając szybką ucieczkę.

Wysiedli.

– Nie musicie się obawiać – oznajmił mężczyzna w płaszczu. – Chcemy tylko z wami chwilę porozmawiać, a potem będziecie mogli odjechać.

Wszedł do budynku z cegieł.

– Kłamie – szepnął Rashid.

Wepchnięto ich do środka i nakazano ściągnąć buty. Miejscowych wyraźnie fascynowały kowbojskie buciory Keane’a Taylora. Jeden z nich porwał je i obejrzał dokładnie, a następnie puścił w obieg, żeby każdy mógł zobaczyć.

Zaprowadzono Amerykanów do dużego, nie umeblowanego pokoju, z perskim dywanikiem na podłodze oraz zwiniętymi pod ścianą materacami. Pomieszczenie było słabo oświetlone czymś w rodzaju lampy. Siedli w kole, otoczeni przez uzbrojonych w karabiny napastników.

„Znowu będziemy sądzeni, całkiem jak w Mahabadzie” – pomyślał Coburn. Uważnie śledził Simonsa.

Do pokoju wszedł największy i najbardziej odpychający mułła, jakiego widzieli w życiu. Zaczęło się kolejne przesłuchanie. Mówił Rashid, używając mieszaniny farsi, tureckiego i angielskiego. Po raz kolejny przedstawił napisany w bibliotece list i podał nazwisko zastępcy przywódcy. Ktoś wyszedł, aby kontaktować się z komitetem w Rezaiyeh i sprawdzić. Coburn zastanawiał się, jak to zrobią – lampa naftowa świadczyła, że nie było tu elektryczności, jak więc mogły być telefony?

Ponownie sprawdzono wszystkie paszporty. Ciągle ktoś wchodził i wychodził.

„A co jeśli mają telefon? – pomyślał Coburn. – I co, jeśli komitet w Rezaiyeh dostał wiadomość od Dadgara?”

„Może byłoby lepiej dla nas, gdyby rzeczywiście nas sprawdzili – zastanawiał się – wtedy ktoś przynajmniej by wiedział, gdzie jesteśmy. W obecnej sytuacji mogliby nas zabić – ciała zniknęłyby bez śladu w śniegu i nikt nigdy nie dowiedziałby się, że byliśmy tutaj”.

Wszedł jakiś miejscowy, oddał Rashidowi list i przemówił do mułły.

– W porządku – powiedział Rashid. – Jesteśmy czyści. Nagle atmosfera zmieniła się diametralnie.

Szkaradny mułła zrobił się niesamowicie przyjacielski i ściskał wszystkim ręce.

– Wita was w swojej wiosce – przetłumaczył Rashid. Przyniesiono herbatę.

– Mamy zaproszenie, aby gościć we wsi przez noc – ciągnął Rashid.

– Powiedz mu, że absolutnie nie możemy z niego skorzystać – odezwał się Simons. – Nasi przyjaciele czekają na nas na granicy.

Pojawił się mały, może dziesięcioletni chłopiec. Starając się umocnić nową przyjaźń, Keane Taylor wyciągnął fotografię swojego jedenastoletniego syna Michaela i pokazał ją napastnikom. Bardzo się podniecili.

– Chcą, żebyśmy im zrobili zdjęcia – wyjaśnił Rashid.

– Keane, wyjmij swój aparat – rzucił Gayden.

– Skończył mi się film – odparł Taylor.

– Keane, wyjmij ten swój pieprzony aparat!

Taylor wyjął aparat. W rzeczywistości miał jeszcze trzy klatki, ale nie miał lampy błyskowej i potrzebowałby czegoś dużo bardziej wymyślnego niż „Instamatic”, żeby zrobić zdjęcia przy takim świetle. Mieszkańcy ustawili się jednak w rząd, wymachując w powietrzu swymi karabinami i Taylor zmuszony był ich pstryknąć.

To było niebywałe. Przed pięcioma minutami ci ludzie wyglądali, jakby gotowi byli zamordować Amerykanów, teraz zaś nosili się wokoło na barana, pogwizdywali i pokrzykiwali z uciechy, świetnie się przy tym bawiąc.

Prawdopodobnie równie szybko mogło się znowu odmienić.

W Taylorze wzięło górę jego poczucie humoru i zaczęło go roznosić – zachowywał się jak fotograf prasowy. Kazał napastnikom uśmiechać się albo stawać razem, żeby mógł ich objąć obiektywem i robił dziesiątki zdjęć.

Przyniesiono jeszcze herbaty. Coburn jęknął w duchu. Przez ostatnich kilka dni wypił tyle herbaty, że miał jej dosłownie po uszy. Ukradkiem wylał swoją porcję, robiąc brzydką brązową plamę na wspaniałym dywaniku.

– Powiedz im, że musimy jechać – polecił Rashidowi Simons. Nastąpiła krótka wymiana zdań.

– Musimy wypić jeszcze jedną herbatę – oznajmił Rashid.

– Nie – odparł stanowczo Simons i wstał. – Ruszajmy! Łagodnie uśmiechając się i kłaniając mieszkańcom, Simons zaczął wydawać ostre polecenia głosem, który zadawał kłam jego uprzejmemu zachowaniu się.

– Wszyscy na nogi! Wkładajcie buty! Dalej, spadamy stąd, jedziemy! Wstali. Wszyscy miejscowi chcieli uścisnąć dłoń każdemu z gości.

Simons ciągle przepychał ich w kierunku drzwi. Odnaleźli swoje buty i włożyli je, ciągle kłaniając się i ściskając ręce. W końcu udało im się wydostać na zewnątrz i wsiąść do „Range Roverów”. Musieli poczekać, aż wieśniacy wymanewrują jeepami, które blokowały wyjazd, a w końcu ruszyli, podążając za nimi górską drogą.

Byli ciągle żywi, ciągle wolni, ciągle w drodze. Wieśniacy odwieźli ich do mostu i pożegnali się.

– Nie odeskortujecie nas do granicy? – spytał Rashid.

– Nie – odparł jeden z nich. – Nasze terytorium kończy się na moście.

Druga strona należy do Sero.

Mężczyzna w długim czarnym płaszczu uścisnął wszystkim ręce.

– Nie zapomnij przysłać nam zdjęć – powiedział do Taylora.

– Macie to jak w banku – odparł Keane z kamienną twarzą. Opuszczono przeciągnięty w poprzek mostu łańcuch. „Range Rovery” przejechały na drugą stronę i przyspieszyły.

– Mam nadzieję, że nie będziemy mieć takich samych kłopotów w następnej wiosce – odezwał się Rashid. – Widziałem się dziś po południu z przywódcą i wszystko z nim ustaliłem.

„Range Rovery” nabrały szybkości.

– Zwolnij – rzucił Simons.

– Nie, musimy się spieszyć. Byli o jakąś milę od granicy.

– Zwolnij ten cholerny wóz – warknął Simons. – Nie mam ochoty zginąć na tym etapie.

Przejeżdżali obok czegoś, co wyglądało jak stacja benzynowa. W małym baraku paliło się światło.

– Stop! Stop! – wrzasnął nagle Taylor.

– Rashid… – rzucił Simons.

Prowadzący drugi samochód Paul zatrąbił, błysnął światłami.

Kątem oka Rashid zobaczył dwóch mężczyzn biegnących od strony stacji, w biegu odbezpieczających i ładujących karabiny.

Prawie stanął na pedale hamulca. Samochód zatrzymał się z piskiem. Paul stanął już wcześniej, przy samej stacji. Rashid wyskoczył z wozu.

Dwaj mężczyźni wycelowali w niego karabiny.

„Znowu się zaczyna” – pomyślał.

Zaczął po swojemu, ale nie słuchali go, wsiedli, każdy do innego „Range Rovera”. Rashid powrócił na siedzenie kierowcy.

– Jedź – rozkazano mu.