– Oczywiście, proszę pana – odparł Sculley. Oficer imigracyjny wrócił do samolotu.
– Mogę panu dać dwadzieścia cztery godziny – powiedział do Rashida.
Rashid spojrzał na Perota. „O rany! – pomyślał – Pracować z takim facetem!”
Zameldowali się w położonym niedaleko lotniska hotelu Post House i Perot zadzwonił do Merva Stauffera w Dallas.
– Merv, mamy tu jedną osobę z irańskim paszportem i bez wizy amerykańskiej – wiesz, o kim mówię.
– Tak.
– Uratował on życie Amerykanom i nie życzę sobie, żeby miał jakieś kłopoty, gdy dotrzemy do Stanów.
– Tak
– Zadzwoń do Harry’ego McKillopa, niech on to załatwi.
– Tak.
Sculley obudził wszystkich o szóstej. Coburna musiał wywlec z łóżka. Odczuwał on ciągle następstwa przeciwsennych pigułek Simonsa, był rozdrażniony, wyczerpany i nie obchodziło go, czy złapie samolot, czy nie.
Sculley zorganizował autobus do przewiezienia ich na lotnisko Gatwick, dobre dwie godziny drogi od lotniska Heathrow. Gdy wychodzili, Keane Taylor zmagał się z plastikową skrzynką zawierającą część z dużego zapasu alkoholu i papierosów, kupionych na lotnisku w Istambule.
– Hej, chłopaki – zawołał. – Czy ktoś z was zechce pomóc mi dźwigać to paskudztwo.
Nikt nie odpowiedział. Wsiedli do autobusu.
– W takim razie niech was diabli porwą! – krzyknął Taylor i oddał wszystko portierowi hotelowemu.
Po drodze do Gatwick usłyszeli w radiu, że Chiny dokonały inwazji na Wietnam Północny.
– To będzie nasze następne zadanie – powiedział ktoś.
– Jasne – rzucił Simons. – Mogliby nas rzucić między obie armie. Wszystko jedno. Wszystko jedno, w którą stronę byśmy strzelali i tak mielibyśmy rację.
Na lotnisku, idąc za swymi ludźmi, Perot zauważył, że inni pasażerowie odsuwają się, robiąc im miejsce. Nagle zdał sobie sprawę, jak okropnie wyglądają. Większość z nich od wielu dni nie myła się porządnie ani nie goliła, a ubrani byli w dziwaczny zestaw źle dopasowanej i bardzo brudnej odzieży. Prawdopodobnie też mocno cuchnęli.
Zapytał o oficera od spraw obsługi pasażerów. Braniff było linią lotniczą z Dallas i Perot latał nią wiele razy do Londynu, tak że większość personelu znała go.
– Czy mogę wynająć dla mojego towarzystwa cały górny pokład Boeinga 747? – spytał oficera.
Oficer wytrzeszczył na nich oczy. Perot wiedział, o czym myśli – towarzystwo pana Perota stanowiło zazwyczaj kilku spokojnych, dobrze ubranych biznesmenów, a teraz pojawił się z czymś, co wyglądało jak tłum mechaników samochodowych, którzy właśnie skończyli robotę przy wyjątkowo zasmarowanym silniku.
– Ehm… Nie możemy wynająć panu pokładu, sir, z powodu międzynarodowych przepisów lotniczych. Ale sądzę, że jeśli pańscy towarzysze wejdą na górny pokład, reszta pasażerów nie będzie wam zbytnio przeszkadzać – brzmiała odpowiedź oficera.
Perot zrozumiał.
Wsiadając odezwał się do stewardesy.
– Chcę, by ci ludzie dostali wszystko, czego tylko zapragną. Przeszedł dalej, a stewardesa z szeroko otwartymi oczami odwróciła się do koleżanki. – „A to kto u diabła?”
Koleżanka powiedziała jej.
Miała być wyświetlana „Gorączka sobotniej nocy”, ale nie działał projektor. Boulware był rozczarowany – widział już ten film i czekał na okazję do ponownego obejrzenia. Zamiast tego usiadł więc obok Paula i uciął sobie z nim pogawędkę.
Większość pozostałych poszła na górny pokład. Simons oraz Coburn znowu wyciągnęli się wygodnie i zasnęli.
W połowie drogi przez Atlantyk Keane Taylor, który od tygodni obracał sumą około ćwierć miliona dolarów i rozdawał pieniądze pełnymi garściami, postanowił zrobić podliczenie. Rozłożył na podłodze koc i zaczął zbierać banknoty. Członkowie grupy podchodzili jeden po drugim, wyciągali zwitki banknotów z kieszeni, butów, czapek oraz rękawów koszul, rzucając je na podłogę.
Kilku innych pasażerów z pierwszej klasy siedziało jednak na górnym pokładzie pomimo nieprzyjemnego wyglądu towarzystwa Perota, ale gdy teraz ta cuchnąca, łajdacko wyglądająca grupa brodaczy w wełnianych czapkach, brudnych butach i jakichś piekielnych płaszczach wywaliła na podłogę kilkaset tysięcy dolarów i zaczęła je liczyć, oni również zniknęli.
Kilka minut później przyszła stewardesa i zbliżyła się do Perota.
– Niektórzy pasażerowie pytają, czy nie powinniśmy powiedzieć o pańskim towarzystwie policji – powiedziała. – Czy zechciałby pan zejść na dół i rozproszyć ich obawy?
– Z przyjemnością.
Zszedł do kabiny pierwszej klasy i przedstawił się pasażerom na przednich siedzeniach. Jak się okazało, część z nich słyszała o nim. Zaczął opowiadać, co zdarzyło się Paulowi i Billowi.
Gdy mówił, zbliżyli się inni pasażerowie. Obsługa kabiny przestała pracować i stanęła w pobliżu, później. podeszła część załogi z klasy turystycznej. Wkrótce zebrał się cały tłum.
Perotowi przyszło do głowy, że jest to historia, którą świat będzie chciał usłyszeć.
Na górze grupa po raz ostatni zabawiała się kosztem Keane’a Taylora.
W czasie zbierania pieniędzy upuścił on trzy zwitki, każdy po dziesięć tysięcy dolarów i Bill niepostrzeżenie schował je do kieszeni. Oczywiście podliczanie się nie zgadzało. Powstrzymując śmiech, wszyscy siedli indiańskim sposobem w koło na podłodze, a Taylor przeliczył wszystko jeszcze raz.
– Jak może mi brakować trzydziestu tysięcy dolarów? – powiedział ze złością. – Cholera, przecież to jest wszystko! Może coś pochrzaniłem? Co się ze mną dzieje, do diabła?
W tym momencie podszedł do niego Bill.
– Masz jakieś kłopoty, Keane? – zapytał.
– Boże, brakuje nam trzydziestu tysięcy dolarów i nie mam pojęcia, co mogłem z nimi zrobić.
Bill wyjął z kieszeni trzy zwitki.
– Czy tego szukasz? – spytał. Wszyscy ryknęli śmiechem.
– Daj mi to! – ryknął ze złością Taylor. – Do diabła, Gaylord, żałuję, że nie zostawiłem cię w pace!
Roześmiali się jeszcze głośniej.
Samolot zbliżał się do Dallas.
Ross Perot przysiadł się do Rashida i podawał mu nazwy miejsc, nad którymi przelatywali. Rashid patrzył przez okno na płaską, brązową ziemię i duże, szerokie, proste drogi, ciągnące się milami. Ameryka…
Joe Poche czuł się wspaniale. Doświadczył już podobnego uczucia jako kapitan klubu rugby w Minnesocie, po długim meczu, który wygrała jego drużyna.
To samo towarzyszyło mu, gdy wrócił z Wietnamu. Należał do dobrego zespołu, przeżył, sporo się nauczył, dorósł. Jedyną rzeczą, której mu teraz brakowało do pełni szczęścia, była czysta bielizna.
Ron Davis usiadł obok Jaya Coburna.
– Hej, Jay, co będziemy teraz robić? – zapytał. Coburn uśmiechnął się.
– Nie wiem.
Davis pomyślał, że dziwnie byłoby znowu usiąść za biurkiem. Nie był pewny, czy mu to odpowiadało.
Przypomniał sobie nagle, że Marva jest w trzecim miesiącu ciąży. Niedługo powinno to już być widać. Zastanawiał się, jak będzie wyglądać z wydętym brzuchem.
„Wiem, czego mi potrzeba – pomyślał. – Coca coli… w puszce… z automatu na stacji benzynowej. I Kentacky Fried Chicken”.
Pat Sculley myślał: „Nigdy więcej pomarańczowych taksówek!”
Siedział obok Jima Schwebacha – znowu byli razem, para niewysokich, ale zawziętych zabijaków, choć podczas całej przygody nie wystrzelili ani razu. Rozmawiali o tym, czego EDS może się nauczyć z tej wyprawy. Firma pracowała w innych krajach Bliskiego Wschodu, wchodziła też na rynki dalekowschodnie. Może powinna istnieć stała grupa ratownicza, zespół do szybkiego rozwiązywania problemów – wytrenowany, sprawny, uzbrojony i chętny do potajemnych operacji w dalekich krajach? Stwierdzili jednak, że nie. Tym razem, w Iranie, sytuacja była wyjątkowa. Sculley zdał sobie sprawę, że ma dosyć prymitywnych krajów. Będąc w Teheranie nie cierpiał porannych usiłowań wciśnięcia się do pomarańczowej taksówki razem z dwoma trzy trzema gderliwymi facetami, ogłuszającej perskiej muzyki, dobiegającej z samochodowego radia i nieuniknionych kłótni z kierowcą o zapłatę. „Gdziekolwiek będę teraz pracować – pomyślał – cokolwiek będę robić, do biura będę jeździć sam, własnym samochodem, wielkim amerykańskim wozem z klimatyzacją i łagodną muzyką. A gdy będę iść do łazienki, będzie tam czysta, biała, amerykańska ubikacja zamiast jakiejś cholernej dziury w podłodze”.