Ta właśnie cecha wyróżniała go z tłumu, stawiała ponad masą ludzką. Och, miał również inne zalety, był inteligentny, zabawny, potrafił każdego oczarować, ale wyróżniał się siłą woli. Kiedy miał ten wyraz oczu, nic na świecie nie mogło go powstrzymać. Był jak rozpędzona lokomotywa.
– Irańczycy wsadzili Paula i Billa do więzienia – oznajmił.
Margot natychmiast pomyślała o ich żonach. Znała je obie od lat. Ruthie Chiapparone była małą, pogodną, uśmiechniętą kobietką z grzywą jasnych włosów. Wyglądała bezbronnie i wzruszająco, mężczyźni zawsze chcieli się nią opiekować. Ciężko to przeżyje. Emily Gaylord była twardsza, przynajmniej z pozoru. Szczupła, jasnowłosa Emily była energiczna i odważna. Będzie pewnie chciała wsiąść w samolot i osobiście uwolnić Billa z więzienia. Różnica pomiędzy tymi dwiema kobietami uwidaczniała się nawet w sposobie ubierania: Ruthie nosiła zazwyczaj miękkie, luźne suknie, podczas gdy Emily wolała modne fasony i jaskrawe kolory. Emily będzie ukrywać cierpienie.
– Wracam do Dallas – oświadczył Ross.
– Zaczyna się zamieć – ostrzegła Margot patrząc na wirujące w powietrzu płatki śniegu. Wiedziała, że traci czas: żadna zamieć go teraz nie powstrzyma. Wiedziała, że Ross nie usiedzi długo za biurkiem w Dallas, kiedy dwaj jego ludzie są w irańskim więzieniu. „On nie poleci do Dallas – pomyślała – on poleci do Iranu”.
– Wezmę Landrovera – uspokoił ją. – Spróbuję złapać samolot w Denver. Margot opanowała lęk i uśmiechnęła się wesoło.
– Jedź ostrożnie, dobrze? – poprosiła.
Perot siedział zgarbiony nad kierownicą Landrovera. Prowadził ostrożnie. Doga była oblodzona. Śnieg gromadził się na dolnej krawędzi przedniej szyby, utrudniając pracę wycieraczek. Perot zerknął na drogę. Denver leżało w odległości stu sześciu mil od Vail. Miał czas, żeby pomyśleć.
Ciągle był wściekły.
Nie chodziło o to, że Paul i Bill siedzieli w więzieniu. Siedzieli w więzieniu, ponieważ pojechali do Iranu, a pojechali do Iranu, ponieważ on ich tam posłał.
Od miesięcy martwił się sytuacją w Iranie. Pewnego dnia, po nie przespanej nocy, przyszedł do biura i powiedział: „Zaczynamy ewakuację. Jeśli się mylę, stracimy tylko koszt trzystu czy czterystu biletów na samolot. Zróbcie to zaraz”. Był to jeden z rzadkich przypadków, kiedy jego polecenia nie zostały wypełnione. Wszyscy zwlekali, i w Dallas, i w Teheranie. Nie mógł ich winić. Zabrakło mu zdecydowania. Gdyby postawił sprawę twardo, przeprowadziliby ewakuację tego samego dnia. Ale był zbyt miękki, zaś następnego dnia zażądano oddania paszportów.
Wiele zawdzięczał Paulowi i Billowi. Zaciągnął poważny dług wobec ludzi, którzy rzucili na szalę swoje kariery, żeby wstąpić do EDS, kiedy była małą, początkującą firmą. Niejeden raz wyszukiwał właściwego człowieka, rozmawiał z nim, przedstawiał mu perspektywy i proponował pracę – a tamten po przedyskutowaniu sprawy z rodziną dochodził do wniosku, że EDS była po prostu za mała, żeby opłaciło się ryzykować.
Paul i Bill nie tylko zaryzykowali, urabiali sobie ręce po łokcie, żeby ryzyko się opłaciło. Bill zaprojektował podstawowy system komputerowy do kierowania programami służby zdrowia i opieki społecznej, który zastosowano później w wielu stanach i który stworzył podwaliny działalności EDS. Bill pracował w nadgodzinach, spędzał weekendy poza domem i w tamtych czasach przewędrował z rodziną cały kraj. Paul był równie oddany firmie: kiedy brakowało ludzi i gotówki, wykonywał pracę trzech inżynierów. Perot pamiętał jeszcze ich pierwszy nowojorski kontrakt z Pepsi – Colą. Pamiętał, jak Paul na piechotę przyszedł podczas śnieżycy z Manhattanu przez most Brooklyński, przekradł się przez linie pikiet – fabryka strajkowała – i przystąpił do pracy.
Perot musiał uwolnić Paula i Billa. Był im to winien.
Musiał skłonić rząd Stanów Zjednoczonych, żeby posługując się całym swoim autorytetem, wywarł nacisk na Irańczyków.
Niegdyś Ameryka poprosiła Perota o pomoc, a on poświęcił trzy lata życia i sporo pieniędzy kampanii na rzecz jeńców wojennych. Teraz nadeszła kolej, żeby on poprosił o pomoc Amerykę.
Wrócił myślą do roku 1969 i szalejącej wówczas wojny w Wietnamie. Kilku jego przyjaciół z Akademii Marynarki zginęło lub poszło do niewoli: Bill Leftwich, wspaniały człowiek, dobry i uczciwy, poległ na polu walki w wieku trzydziestu dziewięciu lat, a Bill Lawrence był jeńcem w Wietnamie Północnym. Perot nie mógł patrzeć spokojnie, jak jego kraj, najwspanialszy kraj na świecie, przegrywa wojnę przez brak zdecydowania. A jeszcze gorzej czuł się widząc, jak miliony Amerykanów protestują – nie bez racji – że ta wojna jest niesprawiedliwa i nie powinna zostać wygrana. Potem, pewnego dnia w 1969 roku, Perot spotkał małego Billy’ego Singletona, który nawet nie wiedział, czy jeszcze ma ojca. Ojciec Billy’ego zaginął w akcji w Wietnamie, zanim zdążył zobaczyć własnego syna. Nie wiadomo było, czy poległ, czy dostał się do niewoli. Serce się krajało.
Perot, kiedy coś go poruszyło, nie miał zwyczaju siedzieć z założonymi rękami. Zaczynał działać.
Dowiedział się, że ojciec Billy’ego nie był wyjątkiem. Setki żon i dzieci nie wiedziały, czy ich mężowie i ojcowie zostali zabici, czy tylko trafili do niewoli. Wietnamczycy nie chcieli podać nazwisk jeńców argumentując, że nie obowiązuje ich Konwencja Genewska, ponieważ Stany Zjednoczone nigdy formalnie nie wypowiedziały im wojny.
Co gorsza, wielu jeńców umierało na skutek brutalnego traktowania. Prezydent Nixon planował „zwietnamizowanie” wojny i wycofanie się po trzech latach, ale do tego czasu, według raportów CIA, połowa jeńców mogła umrzeć. Nawet jeśli ojciec Billy’ego Singletona jeszcze żył, mógł nie dożyć końca wojny.
Perot postanowił coś zrobić.
EDS miała za czasów administracji Nixona dobre kontakty z Białym Domem. Perot pojechał do Waszyngtonu i rozmawiał z doradcą prezydenta do spraw zagranicznych, Henrym Kissingerem. Kissinger wymyślił plan.
Wietnamczycy utrzymywali, przynajmniej dla celów propagandowych, że nie mają żadnych zatargów z obywatelami amerykańskimi – tylko z rządem USA. Co więcej, wobec reszty świata starali się zaprezentować w roli Dawida walczącego z Goliatem. Wyglądało na to, że przywiązują dużą wagę do opinii publicznej. Podając do wiadomości, w jaki sposób traktują jeńców oraz ujawniając nazwiska tych jeńców można było ich skompromitować, twierdził Kissinger. W tym celu należy przeprowadzić międzynarodową kampanię prasową na rzecz jeńców oraz ich rodzin.
Kampania musi być sfinansowana ze źródeł prywatnych, żeby nikt nie podejrzewał powiązań z rządem, chociaż w rzeczywistości będzie szczegółowo kontrolowana przez ekipę z Białego Domu i Departamentu Stanu.
Perot podjął wyzwanie. Zresztą nigdy nie mógł się oprzeć wyzwaniu. Jego nauczycielka w jedenastej klasie, niejaka pani Duck, szybko to odkryła. „Wielka szkoda – powiedziała pani Duck – że nie jesteś równie inteligentny, jak twoi przyjaciele”. Młody Perot upierał się, że jest równie inteligentny jak oni. „Więc dlaczego oni mają lepsze stopnie?” Po prostu oni interesują się szkołą, a ja nie, odparł Perot. „Każdy może tak powiedzieć – odparła pani Duck. – Zajrzyj jednak do dziennika: twoi przyjaciele zdobywają dobre stopnie, a ty tego nie potrafisz”. Perot został zapędzony w kozi róg. Obiecał pani Duck, że przez następne sześć tygodni będzie dostawał same piątki. Dostawał same piątki nie tylko przez sześć tygodni, ale do końca szkoły. Owa spostrzegawcza pani Duck odkryła jedyny sposób manipulowania Perotem: należało rzucić mu wyzwanie.