Podjąwszy wyzwanie Kissingera, Perot udał się do firmy J. Waltera Thompsona, największej agencji reklamowej świata i wyjaśnił im, co chce zrobić. Zaproponowali, że opracują plan kampanii w ciągu trzydziestu do sześćdziesięciu dni i przedstawią rezultaty po upływie roku. Perot wyśmiał ich: chciał zacząć dziś i widzieć rezultaty jutro. Wrócił do Dallas i zebrał niewielki zespół pracowników EDS, którzy zaczęli dzwonić do wydawców gazet i zamieszczać w prasie proste, niewymyślne, własnoręcznie zredagowane ogłoszenia.
Otrzymali całe stosy listów.
Dla Amerykanów opowiadających się za wojną sposób traktowania jeńców wojennych stanowił kolejny dowód podłości Wietnamczyków. Dla przeciwników wojny sprawa jeńców była jeszcze jednym powodem, żeby wycofać się z Wietnamu. Tylko najbardziej zatwardziali dysydenci zignorowali kampanię. W 1970 roku FBI poinformowała Perota, że Viet Cong zlecił „Czarnym Panterom” zamordowanie go. W tym zwariowanym okresie pod koniec lat sześćdziesiątych taka wiadomość nikogo specjalnie nie dziwiła. Perot wynajął ochroniarzy. Rzeczywiście, parę tygodni później oddział ludzi sforsował ogrodzenie wokół siedemnastoakrowej posiadłości Perota w Dallas. Przegoniły ich złe psy. Rodzina Perota, włącznie z jego nieugiętą matką, nie chciała nawet słyszeć, żeby miał przerwać kampanię ze względu na ich bezpieczeństwo.
Największy rozgłos Perot zdobył w grudniu 1969 roku, kiedy wynajął dwa samoloty i poleciał do Hanoi wioząc obiady świąteczne dla jeńców wojennych. Oczywiście nie pozwolono mu wylądować, ale w sezonie ogórkowym wywołał ogromne międzynarodowe zainteresowanie tą sprawą. Wydał dwa miliony dolarów, obliczył jednak, że podobna reklama kosztowałaby go sześćdziesiąt milionów. Ankieta agencji Gallupa zaś wykazała później, iż stosunek większości Amerykanów do Wietnamu Północnego stał się zdecydowanie wrogi.
W roku 1970 Perot użył mniej spektakularnych metod. W całych Stanach Zjednoczonych zachęcano grupki ludzi, aby rozpoczęły własne kampanie na rzecz jeńców wojennych. Zebrano fundusze, żeby wysłać przedstawicieli do Paryża na spotkanie z przebywającą tam wówczas delegacją Wietnamu Północnego. Organizowano maratony telewizyjne i budowano repliki klatek, w których trzymani byli jeńcy. Wysłano tak wiele listów protestacyjnych do Hanoi, że poczta w Wietnamie Północnym nie wytrzymała przeciążenia. Perot prowadził agitację w kraju, przemawiając wszędzie, gdzie go zaproszono. Spotkał się z północnowietnamskimi dyplomatami w Laosie i przywiózł ze sobą spis jeńców przebywających w Wietnamie Północnym, napisane przez nich listy oraz film pokazujący warunki ich życia. Zabrał również ze sobą na miejsce pracownika agencji Gallupa i razem sprawdzali wyniki ankiety.
Akcja odniosła skutek. Amerykańscy jeńcy wojenni nie doznawali już tak złego traktowania, zaczęły do nich docierać paczki oraz listy, północni Wietnamczycy zaś stopniowo ujawniali ich nazwiska. Co najważniejsze, jeńcy dowiedzieli się o kampanii od żołnierzy amerykańskich świeżo wziętych do niewoli – i wiadomość ta ogromnie podniosła ich na duchu.
Osiem lat później, jadąc w śnieżnej zamieci do Denver, Perot przypomniał sobie jeszcze jeden rezultat kampanii: fakt ten podówczas tylko go irytował, teraz jednak mógł się okazać ważny i cenny. Rozgłos wokół sprawy jeńców wojennych oznaczał również nieunikniony rozgłos wokół osoby Rossa Perota. Perot stał się powszechnie znaną osobistością. Pamiętano go w kołach rządowych, a zwłaszcza w Pentagonie. W skład waszyngtońskiego komitetu kontrolującego przebieg kampanii wchodzili admirał Tom Moorer, wówczas szef Połączonych Sztabów Marynarki, Lotnictwa i Wojsk Lądowych, Alexander Haig, wówczas doradca Kissingera, obecnie głównodowodzący siłami NATO, William Sullivan, wówczas zastępca sekretarza stanu, obecnie zaś ambasador USA w Teheranie, oraz sam Kissinger.
Ci ludzie pomogą Perotowi dotrzeć do rządu, dowiedzieć się, o co tu chodzi i uzyskać szybką pomoc. Perot zadzwoni również do Richarda Helmsa, który dawniej był dyrektorem CIA i ambasadorem USA w Teheranie. Zadzwoni do Kermita Roosevelta, syna Teddy’ego, zamieszanego w zamach stanu zorganizowany przez CIA w 1953 roku, kiedy to CIA ponownie osadziła szacha na tronie…
„Ale co będzie – pomyślał – jeżeli nic z tego nie wyjdzie?”
Miał zwyczaj planować swoje posunięcia na parę kroków naprzód.
Co będzie, jeśli administracja Cartera nie potrafi lub nie zechce mu pomóc?
„Wówczas – pomyślał – będę musiał zorganizować im ucieczkę z więzienia”.
Jak się do tego zabrać? Nigdy się tym nie zajmowali. Od czego zacząć? Kto mógłby im pomóc?
Pomyślał o zatrudnionych w EDS Mervie Staufferze i T. J. Marquezie oraz swojej sekretarce Sally Walther. Byli oni głównymi organizatorami kampanii na rzecz jeńców wojennych. Telefoniczne załatwienie skomplikowanych spraw na odległość to był dla nich chleb z masłem, ale zorganizowanie ucieczki z więzienia? I kto wykona to zadanie? Od 1968 roku werbownicy EDS dawali pierwszeństwo weteranom z Wietnamu – politykę tę wprowadzono ze względów patriotycznych i kontynuowano, ponieważ Perot przekonał się, że weterani często wyrastają na pierwszorzędnych biznesmenów. Ale teraz ci ludzie, niegdyś sprawni, szczupli, świetnie wyszkoleni żołnierze, zamienili się w otyłych urzędników z zadyszką, posługujących się zręczniej telefonem niż bronią. A kto zaplanuje i poprowadzi akcję?
Wyszukiwanie najlepszych ludzi było specjalnością Perota. Chociaż zrobił wspaniałą karierę o własnych siłach, jedną z największych w historii Ameryki, nie był wcale najlepszym na świecie ekspertem od komputerów ani najlepszym biznesmenem, ani nawet najlepszym dyrektorem. W jednym jednak był dobry: potrafił wybrać właściwego człowieka, dostarczyć mu środków oraz motywacji, a następnie pozwolić mu samodzielnie wykonać zadanie.
Teraz, kiedy dojeżdżał do Denver, zadawał sobie pytanie: „Kto jest najlepszym na świecie specjalistą od uwalniania więźniów?”
Potem przypomniał sobie Bulla Simonsa.
Żywa legenda armii amerykańskiej, pułkownik Arthur D. Simons potocznie zwany Bullem – „Bykiem” trafił na pierwsze strony gazet w listopadzie 1970 roku, kiedy z drużyną komandosów przeprowadził nalot na obóz jeniecki w Son Tay, dwadzieścia trzy mile od Hanoi, próbując uwolnić amerykańskich jeńców wojennych. Operacja była dobrze zaplanowana i wykonana, ale opierała się na błędnych danych wywiadu: jeńców przeniesiono gdzie indziej i nie było ich w Son Tay. Akcję uznano powszechnie za nieudaną, co zdaniem Perota było bardzo niesprawiedliwe. Zaproszono go na spotkanie z uczestnikami akcji w Son Tay, aby podbudował ich morale informacją, że oto znalazł się przynajmniej jeden amerykański obywatel, który docenił ich odwagę. Perot spędził cały dzień w Fort Bragg w Karolinie Północnej. Tam też poznał pułkownika Simonsa.
Patrząc przez przednią szybę, Perot wyobraził sobie postać Simonsa na tle wirujących płatków śniegu. Wysoki mężczyzna, prawie sześć stóp wzrostu, z barami niedźwiedzia, o krótko przyciętych siwych włosach i krzaczastych, wciąż czarnych brwiach. Po obu stronach wielkiego nosa biegły głębokie bruzdy aż do kącików ust, nadające jego twarzy wiecznie gniewny wyraz. Miał wielką głowę, duże uszy, mocną szczękę i najpotężniejsze ręce, jakie Perot widział w życiu. Ten człowiek wyglądał, jakby wyciosano go z jednego bloku granitu.
Spędziwszy z nim dzień Perot pomyślał: „Świat pełen jest imitacji, ale ten facet jest prawdziwy”.
Tego dnia i w następnych latach Perot sporo się dowiedział o Simonsie. Największe wrażenie zrobił na nim stosunek podwładnych Simonsa do swego dowódcy. Simons przypominał mu Vince’a Lombardi, legendarnego trenera „Green Bay Packers”: wywoływał w podwładnych uczucia oscylujące pomiędzy strachem, szacunkiem, podziwem i uwielbieniem. Był postacią imponującą i miał gwałtowne usposobienie – ciągle przeklinał i potrafił wrzasnąć na żołnierza: „Rób, co ci każę, sukinsynu, bo inaczej rozwalę ci łeb!” – ale to nie wystarczało, żeby podbić serca sceptycznych, zaprawionych w boju komandosów. U Simonsa pod twardą powłoką kryło się twarde wnętrze.