Paula i Billa nie potraktowano jako bezprawnego porwania obu Amerykanów. Przekupny czy nie, Abolfath Mahvi nie zarobił na kontrakcie EDS z ministerstwem ani grosza. Co więcej, EDS na początku miała poważne kłopoty, ponieważ odmówiła wręczenia Mahviemu łapówki.
Przebieg wydarzeń był następujący: Mahvi pomógł EDS uzyskać pierwszy niewielki kontrakt w Iranie – opracowanie systemu kontroli dokumentów dla marynarki irańskiej. EDS obiecała Mahviemu jedną trzecią zysków, ponieważ dowiedziała się, że zgodnie z prawem musi mieć miejscowego wspólnika. Kiedy dwa lata później zakończono prace, EDS uczciwie wypłaciła Mahviemu czterysta tysięcy dolarów.
Ale kiedy prowadzono negocjacje dotyczące kontraktu z ministerstwem, Mahvi był na czarnej liście. Niemniej jednak przed podpisaniem umowy Mahvi, gdy już na czarnej liście nie figurował – zażądał, żeby kontrakt oddano spółce akcyjnej należącej do niego i EDS.
EDS odmówiła. Wprawdzie Mahvi zarobił przy kontrakcie z marynarką irańską, ale w sprawie umowy z ministerstwem nie kiwnął nawet palcem.
Mahvi twierdził, że to jego nazwisko przetarło drogi EDS w dwudziestu czterech urzędach państwowych, które musiały wyrazić zgodę na podpisanie umowy z ministerstwem. Ponadto oświadczył, że pomógł EDS uzyskać ulgi podatkowe przewidziane w kontrakcie. Utrzymywał, że EDS otrzymała te korzystne warunki tylko dlatego, że Mahvi spędzał czas z ministrem finansów w Monte Carlo.
EDS nie prosiła go o pomoc i nie uwierzyła w jego zapewnienia. Poza tym Perotowi nie podobała się taka „pomoc”, jakiej udzielają w Monte Carlo.
Irański adwokat EDS złożył skargę do premiera i Mahvi został skarcony za domaganie się łapówek. Miał jednak tak wielkie wpływy, że minister zdrowia odmówił podpisania kontraktu, dopóki EDS nie dogada się z Mahvim.
EDS odbyła z Mahvim serię burzliwych rozmów. W dalszym ciągu kategorycznie odmawiała dzielenia się z nim zyskiem. Wreszcie osiągnięto porozumienie, pozwalające zachować twarz: spółka akcyjna działająca jako podwykonawca EDS zatrudni wszystkich irańskich pracowników EDS. W rzeczywistości owa spółka akcyjna nie zarobiła żadnych pieniędzy, ale to wyszło na jaw później. Na razie Mahvi zgodził się na kompromis i podpisano kontrakt z ministerstwem.
Tak więc EDS nie wręczała łapówek i rząd irański o tym wiedział; ale nie wiedzieli Henry Precht i Lou Goeltz. W konsekwencji, obaj mieli niewłaściwy stosunek do Paula i Billa. Obaj poświęcili tej sprawie sporo czasu, ale nie nadawali jej pierwszorzędnego znaczenia. Kiedy wojowniczy prawnik EDS, Tom Luce, potraktował ich jak głupców i niedołęgów, oburzyli się i oświadczyli, że nic nie zrobią, jeśli Tom nie przestanie się ich czepiać.
Precht w Waszyngtonie i Goeltz w Teheranie byli najważniejszymi osobami zajmującymi się tą sprawą. Żaden z nich nie był głupcem. Żaden nie był też niedołęgą. Ale obaj popełnili błędy, obaj nabrali uprzedzeń do EDS i w tych pierwszych, decydujących dniach żaden z nich nie potrafił pomóc Paulowi i Billowi.
ROZDZIAŁ TRZECI
Strażnik otworzył drzwi celi, rozejrzał się i skinął na Paula i Billa. Nadzieje Billa odżyły. Teraz ich wypuszczą.
Wstali i poszli ze strażnikiem na górę. Dobrze było znowu zobaczyć światło dnia. Wyszli na zewnątrz i przeszli przez podwórze do małego, parterowego budyneczku przy bramie. Świeże powietrze pachniało niebiańsko.
To była koszmarna noc. Bill leżał na cienkim materacu i drzemał niespokojnie, budząc się za najlżejszym poruszeniem któregoś ze współwięźniów i rozglądając się lękliwie w mdłym świetle jedynej żarówki. Wiedział, że nadszedł ranek, tylko dzięki wejściu strażnika, niosącego szklanki z herbatą i kromki razowego chleba na śniadanie. Bill nie czuł głodu. Odmówił różaniec.
Teraz pomyślał, że jego modlitwy zostały wysłuchane.
W parterowym budynku mieścił się pokój odwiedzin, umeblowany prostymi stołami i krzesłami. Czekało tam dwóch ludzi. Bill rozpoznał jednego z nich: był to Ali Jordan, Irańczyk, który pracował z Lou Goeltzem w ambasadzie. Jordan uścisnął im dłonie i przedstawił swego towarzysza, Boba Sorensona.
– Przynieśliśmy wam trochę rzeczy – powiedział Jordan. – Maszynkę do golenia na baterie… Będziecie musieli używać jej na spółkę i trochę ubrań.
Bill spojrzał na Paula. Paul wpatrywał się w dwóch przedstawicieli ambasady z taką miną, jakby zaraz miał wybuchnąć.
– Nie zamierzacie nas stąd zabrać? – spytał.
– Obawiam się, że nie możemy.
– Przecież to wy nas tu wpakowaliście, do cholery! Bill powoli usiadł, zbyt przygnębiony, żeby się złościć.
– Bardzo nam przykro, że tak się stało – powiedział Jordan. – Dla nas było to kompletne zaskoczenie. Powiedziano nam, że Dadgar jest do was przychylnie usposobiony… Ambasada przygotowuje bardzo poważny protest.
– Ale co zrobiliście, żeby nas stąd wyciągnąć?
– Musicie działać zgodnie z prawem miejscowym. Wasi adwokaci…
– Jezu Chryste! – jęknął Paul z niesmakiem.
– Poprosiliśmy ich, żeby przenieśli was do lepszych części więzienia – oznajmił Jordan.
– Serdeczne dzięki. Sorenson zabrał głos:
– Ehm, czy potrzebujecie jeszcze czegoś?
– Niczego nie potrzebuję – odparł Paul. – Nie zamierzam tu długo zostać.
– Chciałbym dostać krople do oczu – wtrącił Bill.
– Dopilnuję tego – obiecał Sorenson.
– To chyba na razie wszystko – powiedział Jordan. Spojrzał na strażnika. Bill wstał.
Jordan powiedział do strażnika coś w farsi, strażnik gestem nakazał Billowi i Paulowi wyjść.
Znowu szli przez podwórze. „Jordan i Sorenson są drugorzędnymi pracownikami ambasady – rozmyślał Bill. – Dlaczego Goeltz nie przyszedł? Wyglądało to tak, jakby ambasada uważała, że EDS powinna sama się troszczyć o swoich pracowników. Wysyłając Jordana i Sorensona ambasada dawała do zrozumienia Irańczykom, że interesuje się sprawą, a jednocześnie zawiadamiała Paula i Billa, że raczej nie powinni liczyć na pomoc rządu USA. Ambasada wolałaby o nas zapomnieć” – pomyślał Bill ze złością.
W głównym budynku strażnik otworzył drzwi, których dotąd nie przekraczali. Drzwi prowadziły z poczekalni na korytarz. Po prawej były trzy biura, po lewej okna wychodzące na podwórze. Doszli do następnych drzwi, wykonanych z grubej blachy. Strażnik otworzył je kluczem i wprowadził ich do środka.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczył Bill, był telewizor.
Kiedy się rozejrzał, poczuł się trochę lepiej. Ta część więzienia była bardziej cywilizowana od podziemi, stosunkowo czysta i jasna, z szarymi ścianami i szarym chodnikiem. Drzwi cel stały otworem, toteż więźniowie mogli swobodnie spacerować po korytarzu. Przez okna wpadało dzienne światło.
Szli dalej przez główny hall. Po prawej mieli dwie cele, a po lewej pomieszczenie wyglądające na łazienkę. Bill nie mógł się już doczekać kąpieli po spędzonej w podziemiu nocy. Zerkając przez ostatnie drzwi po prawej strome, zobaczył półki pełne książek. Potem strażnik skręcił w lewo i poprowadził ich długim, wąskim korytarzem do ostatniej celi.
Tam zobaczyli znajomego.
Był to Reza Neghabat, minister zarządzający Organizacją Ubezpieczeń Społecznych w Ministerstwie Zdrowia. Paul i BUL znali go dobrze i współpracowali z nim, zanim został aresztowany we wrześniu tego roku. Z zapałem uścisnęli mu dłoń. Bill doznał ulgi na widok znajomej twarzy. Wreszcie ktoś mówiący po angielsku.
Neghabat był zdumiony.
– Dlaczego jesteście tutaj? Paul wzruszył ramionami.
– Właśnie miałem nadzieję, że pan nam to wyjaśni.
– Ale o co jesteście oskarżeni?