Выбрать главу

Perot lubił obu tych mężczyzn i ufał im. Takich jak oni nazywał swoimi orłami. Ambitni, z inicjatywą, wykonywali każde zadanie i nie wykręcali się od roboty. Motto EDS brzmiało: „Orły nie żyją w stadach – każdego trzeba było długo szukać”. Jedną z tajemnic powodzenia Perota była jego zasada, że należy wyszukiwać takich ludzi, a nie siedzieć i czekać, aż sami się zgłoszą.

Perot zwrócił się do Sculleya:

– Myślisz, że zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić dla Paula i Billa? Sculley odpowiedział bez wahania:

– Nie.

Perot przytaknął. Ci młodzi ludzie nigdy nie obawiali się otwarcie rozmawiać z szefem. Dlatego, między innymi, byli orłami.

– Jak myślicie, co powinniśmy zrobić?

– Powinniśmy uwolnić ich siłą – odparł Sculley. – Wiem, że to dziwnie brzmi, ale poważnie obawiam się, że jeśli tego nie zrobimy, mogą zostać zabici.

Perot wcale nie uważał, że to dziwnie brzmiało. Podobne obawy przeżywał w duchu od trzech dni.

– Jestem tego samego zdania – oświadczył. Zobaczył zdziwienie na twarzy Sculleya.

– Chcę, żebyście obaj ułożyli spis pracowników EDS, którzy mogą w tym pomóc – kontynuował. – Będziemy potrzebowali ludzi, którzy znają Teheran, mają pewne doświadczenie wojskowe – zwłaszcza w akcjach specjalnych oraz są stuprocentowo lojalni i godni zaufania.

– Zaraz się do tego zabierzemy – zapewnił z entuzjazmem Sculley. Zadzwonił telefon i Coburn podniósł słuchawkę.

– Cześć, Keane! Gdzie jesteś?… Zaczekaj chwilę. – Zakrył rękę słuchawką i spojrzał na Perota.

– Keane Taylor jest we Frankfurcie. Jeżeli chcemy przeprowadzić taką akcję, powinniśmy go włączyć.

Ross przytaknął. Taylor, były sierżant piechoty morskiej, był następnym z jego orłów. Wytworny, elegancko ubrany, mierzący sześć stóp i dwa cale wzrostu Taylor był cokolwiek drażliwy, dlatego też stanowił idealny obiekt dowcipów.

– Powiedz mu, żeby wracał do Teheranu – polecił Perot. – Ale nie mów dlaczego.

Pozbawiona wieku twarz Coburna powoli rozjaśniła się uśmiechem.

– Nie będzie tym zachwycony.

Sculley sięgnął przez biurko i włączył głośnik, żeby wszyscy mogli usłyszeć, jak Taylor się wścieka. Coburn powiedział do słuchawki:

– Keane, Ross chce, żebyś wrócił do Iranu.

– Po jaką cholerę?! – wrzasnął Taylor. Coburn zerknął na Perota. Perot potrząsnął głową.

– No, jest kupa roboty, trzeba uporządkować różne sprawy administracyjne…

– Powiedz Perotowi, że nie zamierzam tam wracać z powodu jakichś administracyjnych bzdur!

Sculley zaczął się śmiać.

– Keane – powiedział Coburn – jest tu ktoś, kto chce z tobą porozmawiać.

– Keane, mówi Ross – odezwał się Perot.

– Och… Hmm… Cześć, Ross.

– Wysyłam cię tam, żebyś zrobił coś bardzo ważne go.

– Aha.

– Rozumiesz, co mówię?

Nastąpiła długa przerwa, a potem Keane powiedział: – Tak jest.

– Dobrze.

– Zaraz wyjeżdżam.

– Która tam jest godzina? – zapytał Perot.

– Siódma rano.

Perot spojrzał na swój zegarek. Była północ.

Rozpoczynał się rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty dziewiąty.

Taylor siedział na brzegu łóżka w hotelowym pokoju we Frankfurcie i rozmyślał o swojej żonie.

Mary przebywała w Pittsburgu z dziećmi, Mike’em i Dawn. Mieszkała u brata Taylora. Taylor zadzwonił do niej z Teheranu przed wyjazdem i powiedział, że wraca do domu. Bardzo się ucieszyła. Zrobili plany na przyszłość: powrócą do Dallas, wyślą dzieci do szkoły…

Teraz musiał zadzwonić i powiedzieć jej, że jednak nie wraca do domu. Mary przestraszy się.

Do diabła, on sam był przestraszony.

Pomyślał o Teheranie. Nie pracował przy przedsięwzięciu dla Ministerstwa Zdrowia, ale kierował mniejszym zamówieniem – skomputeryzowaniem staroświeckiego, ręcznego systemu księgowości w Banku Omran. Pewnego dnia, jakieś trzy tygodnie temu, przed budynkiem zebrał się tłum – Bank Omran należał do szacha. Taylor odesłał swoich ludzi do domu. On i Glenn Jackson mieli wyjść ostatni. Zaryglowali drzwi i poszli w kierunku północnym. Kiedy skręcili za rogiem na główną ulicę, wpadli prosto w tłum. W tej samej chwili żołnierze otworzyli ogień i rozpoczęli natarcie.

Taylor i Jackson schronili się w bramie. Ktoś otworzył drzwi i wrzasnął na nich, żeby weszli do mieszkania. Weszli – ale zanim ich wybawca zdążył zamknąć drzwi, do środka wepchnęła się czwórka demonstrantów ściganych przez pięciu żołnierzy.

Taylor i Jackson przykleili się do ściany i patrzyli, jak żołnierze biją demonstrantów pałkami i kolbami karabinów. Jednemu z bitych udało się uciec. Miał niemal oddarte dwa palce u ręki; krew zalała całe szklane drzwi. Wydostał się na ulicę, ale zaraz upadł. Pozostałych trzech wywlekli żołnierze. Jeden był cały zakrwawiony, ale przytomny, dwaj pozostali nieprzytomni lub martwi.

Taylor i Jackson zostali tam, dopóki ulica nie opustoszała. Irańczyk, który ich uratował, powtarzał ciągle: „Uciekajcie, póki możecie”.

„A teraz” – myślał Taylor – muszę powiedzieć Mary, że przed chwilą zgodziłem się tam wrócić”.

Żeby zrobić coś bardzo ważne go.

Oczywiście chodziło o Paula i Billa. A jeśli Perot nie mógł o tym mówić przez telefon, widocznie planował jakąś tajną, a może nawet nielegalną akcję.

Właściwie Taylor był zadowolony, mimo że bał się irańskiego motłochu. Przed wyjazdem z Teheranu rozmawiał przez telefon z Emily Gaylord, żoną Billa. Przyrzekł jej, że nie wróci bez Billa. Potem przyszło polecenie z Dallas, że wszyscy oprócz Biggsa i Gallaghera mają wyjechać. Taylor musiał złamać przyrzeczenie. Teraz otrzymał inne polecenie, więc mimo wszystko dotrzyma słowa danego Emily.

„No cóż – pomyślał – nie mogę się już wycofać. Lepiej zamówię sobie bilet na samolot”. Podniósł słuchawkę telefonu.

* * *

Jay Coburn dobrze pamiętał, kiedy po raz pierwszy zobaczył Perota w akcji. Nie zapomni tego do końca życia.

Zdarzyło się to w 1971 roku. Coburn pracował w EDS niecałe dwa lata. Mieszkał w Nowym Jorku i zajmował się rekrutowaniem nowych pracowników. Tego roku w małym, katolickim szpitalu przyszedł na świat Scott. Poród przebiegał prawidłowo i z początku Scott wydawał się normalnym, zdrowym dzieckiem.

W dzień po porodzie, kiedy Coburn odwiedził żonę, Liz powiedziała, że tego ranka nie przyniesiono jej Scotta na karmienie. Coburn najpierw nie zwrócił na to uwagi. Po paru minutach weszła jakaś kobieta i powiedziała:

– To są zdjęcia pani dziecka.

– Nie przypominam sobie, żeby robiono jakieś zdjęcia – odparła Liz. Kobieta pokazała jej zdjęcia.

– Nie, to nie jest moje dziecko.

Kobieta przez chwilę wydawała się zmieszana, a potem zawołała:

– Och, prawda, przecież pani dziecko jest chore!

Wówczas po raz pierwszy Coburn i Liz usłyszeli o jakiejś chorobie.

Coburn poszedł zobaczyć jednodniowego Scotta i przeżył okropny wstrząs. Dziecko leżało pod namiotem tlenowym, dysząc ciężko. Było całkiem sine. Lekarze zebrali się przy nim na konsylium.